piątek, 25 listopada 2011

Numer 160 - Wheatus "Leroy"

W zamierzchłych czasach dorabiałem sobie roznosząc ulotki. Praca jak prawie każda inna, tylko bez plot na kawie, lanczy z kolegami i koleżankami, wyjazdów integracyjnych, bonusów świątecznych i karnetów na siłkę w promocyjnej cenie.

W ogóle wtedy był dobry czas dla branży ulotkarskiej, bo ludzie jeszcze te niusy o promocjach kup-trzy-duże-pizze-mała-gratis i o luksusach z media markt czytali, a niektórzy nawet brali dwie, trzy, dla wujostwa czy znajomego. Zdarzało się jednak, że ktoś chciał wzywać policję, bo naruszono nietykalność jego skrzynki na listy, a jedna babka nawet wypuściła psa na klatkę i od tamtej pory wiem, że biegam szybciej niż owczarek niemiecki.

No, dobra, fucha była oględnie mówiąc średnio prestiżowa, więc i to, co w czasie jej wykonywania słuchałem, także nie ocierało się o artystyczne wyżyny, o szczytach nie wspominając, takie tam pop-punkowe pitolenie. To pitolenie spełniało jednak swój cel. Pozwalało osiągać, a nawet przekraczać wyśrubowane ulotkowe targety.



wtorek, 22 listopada 2011

Numer 161 - Soundtrack of Our Lives "Still Aging"

Bo czasem bywa, że - ot tak sobie - przestajesz słuchać muzyki. Moje ostatnie dwa tygodnie obyły się praktycznie bez niej. I jakoś niespecjalnie odczuwałem jej brak.

Próbowała się przebić, na zakupach w markecie chociażby, ale tego rodzaju muzykę bardzo łatwo zapomnieć. W samochodzie standardowo przy uruchomieniu silnika włączało się radio, w którym w przerwach między reklamami pojękiwała Adele. Odtwarzacz cd zaczynał się kurzyć. Odtwarzacz mp3 patrzył podejrzliwie i zachęcał. Niby nie na próżno. Uruchamiałem. Ale w sumie tylko po to, by po przeskoczeniu 10 sekundowych fragmentów 30 kawałków, znowu go wyłączyć. Do pracy budziły mnie dźwięki "Enough to Let Me Go" Switchfoot, ale dawały radę pociągnąć jakieś 3 do 5 sekund, bo naciskałem na snooze i chwytałem ostatnie chwile snu. Nie ma co mówić o playliście na last.fm, ta jest martwa o wiele dłużej niż dwa tygodnie.

Dziś wieczorem pomyślałem, że może się starzeję. W końcu do 100% zniżki w Vision Express zostało mi tylko 70 lat. I nagle coś we mnie drgnęło. Podszedłem do wieży, przetarłem ją, podszedłem do półki z płytami. Wiedziałem już dokładnie, którą wybiorę.



wtorek, 1 listopada 2011

Numer 162 - Arcade Fire "Haiti"

Nie pamiętam dokładnie, ile już siedziałem na tej małej, karaibskiej bezludnej wyspie uzbrojony jedynie w zapałki, szwajcarski scyzoryk i iPoda z baterią słoneczną. Z jedną piosenką. Choć od czasu pojawienia się magicznej żaby miałem w sumie dwie.

Biorąc pod uwagę, że byłem tu, dajmy na to, około 100 dni, doba nadal ma 24 godziny, a ja sypiam około 4 na dobę, to przesłuchałem tę piosenkę 29268 tysięcy razy. Przy 29268 miałem już serdecznie dość, ale tak - jestem uzależniony od muzyki i nic na to nie poradzę. Wiedziałem jednak, że przy 29269 razie nie zdzierżę i się zdrowo porzygam. W końcu jesteśmy ludźmi i nikt nikogo nie katuje piosenkami więcej niż 3, góra 4 razy na dzień, prawda? Tym bardziej siebie samego.

Wtedy pojawiła się żaba. Magiczna żaba, jakkolwiek nie taka, że jak ją pocałujesz to zmieni się w księżniczkę lub księcia. Ku mojemu zaskoczeniu prosto z mostu obiecała spełnić moje trzy życzenia. Fajnie - pomyślałem i zabrałem się do życzeń.

Pierwsze było proste. Coś do jedzenia. Dostałem zestaw powiększony - glony morskie, kawałek surowej mewy i wodę leczniczą Zuber. No cóż, zjadłem i w chwili, gdy ostatnie pióro mewy smyrało mój przełyk, wiedziałem już co chcę w następnej kolejności. Żabo, zabierz mnie stąd. Pstryk! - pstryknęła żaba i po chwili byłem... na kolejnej bezludnej wyspie, oddzielonej parusetmetrowym pasem od mojej.

Trudno. Zostało mi jeszcze jedno życzenie. Żabo - weź mi przynajmniej wrzuć jakiś kawałek na Ipoda, może być twój ulubiony. Siem robi - zakumkała żaba. Uradowany założyłem słuchawki, wcisnąłem play. Tuż po, zwymiotowałem.