niedziela, 27 lutego 2011

Numer 207 - Smashing Pumpkins "1979"

Świat pełen jest oczywistych oczywistości, a jedna z nich mówi o postrzeganiu upływu czasu. Gdy jesteśmy małymi szkrabami, czas płynie wolno i przyjemnie. Potem jednak nie chce nabrać tempa, a my chcemy być już starsi, skutkiem czego osiemnaste urodziny przypominające niejednokrotnie bachanalia są najbardziej hucznymi w naszym życiu. Dokładając do tego problemy dojrzewania otrzymujemy zbiór najbardziej zużytych tematów literackich, muzycznych i filmowych.

Mówiąc o "1979" jako głębokiej analizie przejścia z młodości w dorosłość popadałoby się w niepotrzebny patos. Dla mnie siła tej piosenki kryje się w jej ulotności - czym innym jest ten zlany w jedno rytm, prosta kompozycja, brak ozdobników, szczegółów. Słyszysz to i widzisz jakiś moment z życia, gdy miał(a)eś piętnaście lat i zrobiliście coś głupiego, może i z nudów, jak my, gdy kumpela z naszej paczki zadzwoniła do koleżanki z klasy robiąc udawaną scenę zazdrości i wprowadzając tamtą w niezły popłoch. Bzdury i idiotyzmy, które się wyprawiało stanowiły w pewnym sensie tą samą wartość, co pierwsze pytania o sens życia.

Gdy jesteśmy już starsi, czas płynie szybciej, a dni mijają jak uderzenie błyskawicy. I kiedy tak słucham teraz "1979" zadaję sobie pytanie: czy wpadam w paranoję czy ja naprawdę słyszę we wstępie utworu zapętlone tykanie zegara?



piątek, 25 lutego 2011

Numer 208 - King Crimson "Matte Kudasai"

Podejrzewam, że każdy skrywa w sobie potrzebę elegancji, jednak nie każdy potrafi elegancję odpowiednio wyeksponować, skutkiem czego są nie tak rzadkie przypadki przestylizowania. Nie jestem ekspertem od mody, ale chyba nie potrzebuję, by wiedzieć, że drogie ciuchy to nie wszystko, a t-shirt za 1500 złotych niekoniecznie musi wyglądać dobrze.

Jak na mój gust, z muzyką jest podobnie. Barokowy przepych i świecidełka rzadko są ekwiwalentem klasy i szyku. Czasem sprawdza się prosta zasada: im mniej tym lepiej - minimalizm zawsze będzie symbolem ponadczasowej elegancji.

W "Matte Kudasai" słyszę idealne odzwierciedlenie tej zasady na gruncie muzycznym: każda gitarowa fraza jest na swoim miejscu, efektywność nie przechodzi w tanią efektowność, muzycy zgrabnie przeskakują nad pułapką zmanierowania, nie rezygnują z techniki, ale zgrabnie łączą ją z duszą. Co najważniejsze, ta elegancja nie ma nic wspólnego z nudą. I inspiruje. Następny raz dwa razy się zastanowię, zanim założę wysłużone conversy.



środa, 23 lutego 2011

Numer 209 - The Knife "We Share Our Mother's Health"

Walka o zdrowie i przyszłość planety Ziemia nie zaczęła się od Ala Gore'a i jego katastroficznych przepowiedni i miała też kilka polskich epizodów. "Widzieć parę bobrów przytulonych nad potokiem, nie zabijać ich więcej, cieszyć się widokiem", kojarzycie?

Myśl globalnie, działaj lokalnie - w przypadku ekologii to podstawa, sortuję więc śmieci, z własnej nieprzymuszonej woli, ale też świadom kary (200 franków w plecy), której doświadczyła znajoma, gdy użyła nieprzepisowych worków i została zadenuncjowana przez sąsiada. Dorzuciłem się na budowanie studni w Afryce, nie zostawiam laptopa, ani telewizora na stendbaju i utylizuję baterie.

Nie wiem z całą pewnością jak sprawa się ma z The Knife, ale kraj pochodzenia sugerowałby, że dbają o środowisko naturalne (ach, te szwedzkie lasy) i nawet nagrali utwór, który dałoby się zakwalifikować jako proekologiczny. Nie mamy tu jednak wizji kochających się bobrów, ale mocno zeschizowany synth pop o kanciastych kształtach i groźnych pomrukiwaniach, który zdaje się pośrednio ostrzegać: powstrzymaj chciwość, szanuj zieleń, albo skończ jako niewolnik na planecie małp. Bo prędzej czy później matka Ziemia upomni się o swoje.



poniedziałek, 21 lutego 2011

Numer 210 - Amusement Parks On Fire "Blackout"

Nie oceniaj książki po okładce - mawiają - ale czyż czasem nie jest tak, ze pozory nie mylą, a treść jest taka jak jej zapowiedź? Parę dni temu usłyszałem w radio nowy szlagier Chrisa Browna - "Yeah 3x" - i cóż się okazuje - jaki tytuł, taki hit - lamerski dance-pop z wielce oryginalnymi przemyśleniami w rodzaju "tonight is the night, yeeeaaaah".

Jeden Chris Brown wiosny nie czyni, setki innych przykładów także nie zburzą przekonania, że nie warto się sugerować. A dobra rzecz pozostanie dobrą rzeczą nawet bez wsparcia intrygującej grafiki lub nośnego hasła. Zewnętrzne atrybuty potrafią jednak przyciągnąć uwagę i pomóc w wyborze - zwłaszcza wykonawcom mniej znanym - i nie ma w tym nic nadzwyczajnego, ile to razy sięgaliście po album, zaintrygowani nazwą zespołu, czy samego albumu?

Wyrwane z zawiasów gondole w Diabelskim Młynie spadają niczym mini-meteoryty na ziemie, krótkie spięcie i pożar ogarnia sekcje zderzaków wijących się w płomieniach po swojej malej arenie, eksplozja wyrzuca tony szkła z Sali Krzywych Zwierciadeł, a tuż obok stanowiska z watą cukrową rozbija się karuzelowy samolot zerwany z łańcucha. Potwory z Pałacu Strachów ożywają siejąc zniszczenie i pożogę, a mały kucyk wyrywa się ze swojego stanowiska i z dzikim szałem w swoich czerwonych oczach biega i gryzie, co popadnie. Mniej więcej taką mroczna wizję narzuca nazwa Amusement Parks On Fire. Kto by się w takim wypadku nie pokusił o przesłuchanie albumu? Mnie skusiło, nazwa zespołu do tej pory pozostaje w ścisłej dziesiątce moich ulubionych.

Amusement Parks on Fire nie rzucają nas - wbrew sugestiom - w sam środek muzycznej apokalipsy, niech nie zmyli mocne wejście "Blackout" i wyjące gitarowe przestery. Koniec końców lądujemy nie w piekielnym, ale w raczej smutnym niż wesołym miasteczku z nadgryzionymi zębem czasu karuzelami, gdzie pochmurno i leje jak z cebra, a w kasie siedzi smutny pan, który gapi się w podłogę. Jedynie mały, biały kucyk co jakiś czas błyska swoim czerwonym ślepiem.



sobota, 19 lutego 2011

Numer 211 - The Police "Every Little Thing She Does is Magic"

Halo, dzień dobry, witam. Za którym razem się Pani dodzwoniła? Za pierwszym? Wspaniale. Proszę pamiętać, należy dzwonić w trakcie porady. - Chciałabym się dowiedzieć, co Sting miał na myśli pisząc "every little thing she does is magic"...

Upraszczając od magii do jasnowidzenia droga niedaleka. Za Wikipedią - magia to ogół wierzeń i praktyk opartych na przekonaniu o istnieniu sił nadprzyrodzonych, które można opanować za pomocą odpowiednich zaklęć i czynności. Mamy z nią do czynienia wszędzie, a i sfery muzyczne i okołomuzyczne się nie uchowały. W jednym z ostatnich numerów Teraz Rocka autor recenzując płytę Red Box pisze, że jakiś tam utwór byłby zwyczajną balladą, ale za sprawą przetworzonego głosu wokalistki powstało coś absolutnie magicznego. Pojęcie magiczny mówi w tym wypadku tyle, co nic, przy okazji po raz kolejny potwierdzając miejsce przymiotnika "magiczny" w czołówce najbardziej wyświechtanych i banalnych porównań recenzenckich.

Z tym "Every Little Thing She Does is Magic" sprawa jest podobna. Wszystko, co ona czyni to magia? Ok. Magia czyli co? Wyciąga kurczaki na obiad z kapelusza? Wzmacnia potencję? Załatwia magicznym sposobem rezerwacje w najlepszych lokalach w mieście? Oczywiście, nie będąc złośliwym stwierdzilibyśmy, że magia odnosi się, rzecz jasna, do niezwykłości, nadnaturalności podmiotu lirycznego. Koniec końców jest w tym nieco więcej logiki niż w przypisywaniu magicznych właściwości melodiom.

W warstwie dźwiękowej "Every Little...", zwłaszcza w motywie z pierwszych trzydziestu sekund, nie doszukiwałbym się nadnaturalności, a raczej przepalanej słońcem Karaibów nostalgii - słowa, którego z kolei ja używam zdecydowanie za często. Jeśli czytacie tego bloga, sądzę, że Państwo wiecie o czym ja mówię.



niedziela, 13 lutego 2011

Przerywnik weekendowy

Piątek weekendu początek, ale zasadniczo dla siebie miałem z niego tylko wieczór - tym razem przeznaczony na kolację z dziewczyną i naszą znajomą. Sobota była maratonem zakupowym, odwiedzinami w dziale H&M Mama (zaskakujące, że innym sieciówkom brak szerszego asortymentu dla kobiet w ciąży), szukaniem kondonika na IPhone. Potem, jak na ironię tydzień po obejrzeniu Super Size Me, na chwilę zahaczyliśmy o McDonalds, gdzie jakiś facet oburzył się, że pewna turystka zrobiła zdjęcie jego dziecku i kazał je skasować. Potem komis płytowy, gdzie za 5 franków możesz kupić cokolwiek chcesz (2 x Air, 1 x Mew, 1 x Morisette). A później spotkanie ze znajomymi i szukanie miejsca, gdzie można by wypić kawę i w końcu lądowanie w Hiltl (przy okazji, podobno najstarsza wegetariańska restauracja w Europie) i ocierająca się o pur-nonsens kolacja (idziemy do Coop? a może do Coop? nie, idźmy do Coop).

W tym wszystkim nie znalazłem chwili na napisanie o muzyce słowa, które nie ocierałoby się o grafomanię i wytarte klisze. Pozostaje mi więc trochę odczekać, wpis zastąpić przerywnikiem, a piosence, która chodzi mi po głowie od piątku, pozwolić mówić samej za siebie.



środa, 9 lutego 2011

Numer 212 - Air "Alone In Kyoto"

Przyroda przynosi spokój i wytchnienie - wie to każdy i pewnie również z tego powodu co rusz wychodzą płyty z muzyką relaksacyjną, wszystkie te "kojące moce natury", "szumy oceanu" i "szelesty runa leśnego". Nie kupiłem żadnej z nich, ale nie mogę nie docenić wpływu lasów i kniei na moje zdrowie tak psychiczne jak i fizyczne.

Paradoksalnie, ile razy wdrapywałem się na Chatkę na Rogaczu, o której wspominałem w poprzednich postach - czy to w deszczu, czy mrozie, błocie i śniegu zawsze czułem się po tej niemal morderczej marszrucie bardziej wypoczęty niż oglądając ulubiony serial, imprezując czy grając w Tomb Raider. Po prostu wyciszenie wewnętrzne połączone z fizycznym wyciskiem robi z reguły dobrą robotę.

Jeśli szukam całkowitego wyciszenia, nie włączam muzyki. "Alone in Kyoto" stanowi w tym wszystkim wyjątek. Delikatna i krucha melodia działa na mnie terapeutycznie. Oczywiście, siłą rzeczy potrafi ona narzucić skojarzenia z "Lost In Translation" czy Japonią w ogóle, ale, na mój gust, jej podstawowym punktem odniesienia jest harmonia z przyrodą.

Docierając na miejsce nie wchodzę od razu do Chatki. Najpierw podchodzę do barierki oddzielającej ścieżkę od ostrego spadu. Chatka położona jest na odsłoniętym zboczu, dzięki czemu przed oczami rozpościera się wspaniały widok na Skrzyczne, a na dole, gdzieś między migocącymi światłami wiosek i nieodległej Bielsko Białej pozostają wszystkie życiowe problemy. Prawie. Moim jedynym problemem jest to, czy podczas nocnej wyprawy do toalety nie przyuważy i nie pogoni mnie jakiś dzik.



poniedziałek, 7 lutego 2011

Numer 213 - Apes & Androids "Nights Of The Week"

Stara, ludowa prawda mówi, że nie każdy jest snobem, każdy z pewnością czasami nim bywa. Wrzucasz zdjęcia z wakacji na Facebooka? Po co, skoro rodzina i przyjaciele już widzieli, a dalszym znajomym to wisi, gdzie byłeś i czy jadłeś sznycel z rekina na Dominikanie.

Snobizm przejawia się rzecz jasna także na polu około muzycznym. Ta satysfakcja, gdy wyszukasz jakiś mało znany zespół, gdzieś w czeluściach internetu i potem jesteś dumny, że udało Ci się go odkryć przed sztandarowymi portalami muzycznymi i możesz się tym odkryciem pochwalić. Skąd to wiem? Od kolegi? Nie. Po sobie samym. Apes & Androids to przykład pierwszy z brzegu, grupa, której odkryciem przed kilkoma laty cieszyłem się jak dziecko.

Mój snobizm wylazł też przy okazji promowania The National przez Radiową Trójkę, gdy - ze wstydem przyznam - pomyślałem, że znam ich od dawna i kiedyś ledwo co udało się zdobyć jakąś ich płytę w Empiku, a teraz nagle wszyscy ich słuchają i kupują bilety na koncerty. Powinienem się cieszyć z popularności lubianego zespołu, a marudzę. Sensowne? Chyba nie za bardzo.

I wreszcie jakąś formą snobizmu i autolansu jest ten blog. Ale jak to kiedyś powiedział mój dobry znajomy: - życie to ciągły lans, bo nawet jak się nie lansujesz, to się lansujesz, bo się lansujesz, że się nie lansujesz. Tego się trzymam.



czwartek, 3 lutego 2011

Numer 214 - Rod Stewart "Young Turks"

Pogoria III to sztuczny zbiornik wodny położony w Dąbrowie Górniczej. Jedna strona jeziora, ta położona najbliżej centrum miasta, to piaszczysta plaża, molo i deptak, gdzie z ustawionych co paręnaście metrów budek można kupić loda, zjeść kiełbaskę lub hamburgera XXL. Dalej mamy część z gąszczem krzaków i drzew utrudniających dostęp do wody plażowiczom, ale stanowiącym idealną ostoję dla wędkarzy. Idąc jeszcze dalej dojdziemy do przystani i skromnego, ale prężnego klubu jachtowego.

Niech żyje wolność, wolność i swoboda - mówi chyba jedna z najpopularniejszych weselnych przyśpiewek. Woda była dla mnie zawsze pewnym ekwiwalentem wolności, a stąd już niedaleko do wejścia na pokład i odcumowania małej Omegi. Muzykę zostawia się wtedy z reguły na brzegu i ewentualnie można pośpiewać sobie szanty, ale pierwszy indeks mojego żeglarskiego cd to nie szanty, a "Young Turks".

W sumie Rod ma w repertuarze piosenkę o bardziej adekwatnym tytule - "Sailing". Tyle, że przy "Sailing" można błyskawicznie usnąć i rozbić się o nabrzeże. "Young Turks" to dzikość serca, wiatr w żagle, pędząca do przodu melodia, szoty foka i grota ścierające ręce do krwi, przechyły i ryzyko wywrotki na tak zwanego grzyba. Albo uczucie, jakiego doświadcza się, gdy zaklinowany maszt, który trzeba naprędce złożyć, bo burza, nagle wyrywa się ze stopy i leci prosto na pokład grożąc poważnym uszkodzeniem jachtu i członków załogi. To ostatnie pamiętam do dziś.



wtorek, 1 lutego 2011

Numer 215 - Ozzy Osbourne "Perry Mason"

Odbijam się od powierzchni kanapy i wzbijając się w górę zginam nieco kolana, lewa ręka odgięta w bok, prostopadle do osi ciała, prawa bliżej, dłoń szybko i ostro tnie powietrze. Atak chłopięcej histerii? Nic z tych rzeczy. Ja właśnie gram na gitarze powietrznej.

Jak widać brak instrumentu nie jest problemem (prawdziwą gitarę dostałem dopiero nieco później), nie tylko dla małego chłopca, ale także dla całej rzeszy starszych nawet ludzi - Światowe Mistrzostwa Gitary Powietrznej odbywają się regularnie od 1996 roku. Jako chłopiec nie wyobrażałem sobie oczywiście grać powietrznych ballad, prawdziwego kopa i radość z zabawy mógł dać tylko mocny, hardrockowy numer - taki jak "Perry Mason".

Pewien kumpel rozpropagował także w naszym gronie powietrzne banjo - prostsze w wykonaniu, acz urocze, z ruchami dłoni przypominającymi drapanie się po brzuchu po ugryzieniu przez kilka komarów. Nic jednak nie zastąpi gitary powietrznej i uczucia, gdy spokojne, symfoniczne intro (w klipie go niestety nie słychać) "Perry Mason" nagle nabiera tempa i rzuca cię prosto do rockowego diabelskiego ognia. Na te kilka minut w małym, chłopięcym pokoiku rozpętywało się prawdziwe piekło.