czwartek, 22 grudnia 2011

Numer 157 - The Rapture "Sister Saviour"

Zwyczajowo pod koniec roku układa się podsumowania, ułożyłem więc i ja. Choć w tym roku przyszło mi to z wyjątkowym trudem.

Udało mi się wybrać dwanaście tracków, które zrobiły na mnie jako takie wrażenie. Najgorsze jest jednak to, że co do ich ponadczasowej wartości, jakoś trudno było mi się przekonać. No dobrze, nawet nie zahaczając o ponadczasowość mam poważne wątpliwości czy o 80% z nich będę pamiętał za rok. Bo ostatnie 12 miesięcy to nie był jakiś wyjątkowy czas pod względem muzycznym. Przynajmniej dla mnie.

Zawiedli moi ulubieńcy - nagrywając rzeczy słabe, lub wręcz nie nagrywając nic. Premiery roku, które starałem się śledzić powodowały nawet przyjemne doznania, ale nic, co by zostało na mnie dłużej niż kilka chwil po przesłuchaniu. Żadnej naprawdę zabójczej melodii, powodującego drżenie ciała motywu, eskapistycznych obietnic, sugestywnych dźwiękowych krajobrazów.

Może nie szukałem tam, gdzie potrzeba? Przekonam się weryfikując w święta listy hitów roku. Z góry mogę obstawiać, że terazrockowa lista mi nie podejdzie - bo na 99% będzie tam ostatnia płyta RHCP i Coma jako nadzieja na kolejny rok, a z nimi mnie nie po drodze. Pitchfork już nie utrafił, ich numer 1 - "Midnight City" M83 to miła kompozycja, ale daleko jej do singli z "Saturdays=Youth".

Ironią losu, w A.D. 2011 najbardziej zapamiętywalna okazała się Rebecca Black ze swoim "Friday". I to się raczej nie zmieni, chyba, że Stachursky nagle powali nas na łopatki czymś mocarnym w stylu "Jam Jest 444".

Ja tymczasem postanawiam oddać się grzebaniu w przeszłości, która potrafiła zafundować już niejedną gęsią skórkę. Cofnijmy się więc do listy przebojów roku 2003.Proszę Państwa, na miejscu czwartym The Rapture "Sister Saviour". Posłuchajmy.



niedziela, 18 grudnia 2011

Numer 158 - The Knife "Heartbeats"

Chyba mało kto nie widział reklamy z piłeczkami i nie słyszał melancholijnego, urodzonego w Szwecji Argentyńczyka, José Gonzáleza, brzdąkającego na gitarze melodię, którą pokochały miliony, często nieświadome tego, kto jest jej prawdziwym autorem. Sukces Gonzáleza bez wątpienia przyczynił się koniec końców także do wzrostu popularności The Knife, choć z dużą dozą prawdopodobieństwa można by stwierdzić, że spora część tych, którzy w pierwszej kolejności poznali kower, przy nim właśnie pozostali, przekładając kameralność i smooth-elegancję wykonania Gonzáleza, nad eklektyzm oryginału.

Mój pierwszy kontakt z "Heartbeats" datuje się na lato roku 2003, jeszcze na długo przed reklamą z piłeczkami. Kawałek zgrał mi kumpel, poznany na kursie języka szwedzkiego, organizowanym przez Svenska Institutet. Pierwszy odsłuch miał miejsce gdzieś w lasach opodal Axvall, kilkadziesiąt kilometrów od Goeteborga, w którym być może już wtedy Jose Gonzalez siedział i dłubał nad swoją wersją utworu. Trudno mi wyobrazić sobie lepszy czas i lepsze okoliczności przyrody.

W 2006 roku, gdy wszyscy kojarzyli piłeczki i melodię "Heartbeats", The Knife wystąpili na koncercie w Goeteborgu dając publiczności w prezencie nową, korespondującą z mroczną atmosferą ledwo co wydanego albumu "Silent Shout", interpretację "Heartbeats". I ta właśnie pozostaje moją ulubioną po dziś dzień.



poniedziałek, 12 grudnia 2011

Przerywnik - To Co Najlepsze w 2011

Siódma rano, zrywam się o świcie. No, trzeba się umyć. Chwytam moją ulubioną miskę w dinozaurki, nalewam mleka, nasypuję płatków, dokładam czekolady i konfitur, mieszam, jem. Czas ucieka, każdy się śpieszy, nawet Kraśko w TV mówi jakby szybciej. Biegnę na przystanek autobusowy, uff, zdążyłem, jakbym nie zdążył to kapa, bo kolejny za godzinę. Wchodzę. Konduktor z przodu, dresiarnia z tyłu, muszę podjąć błyskawiczną decyzję, gdzie się usadowić. Ale luz, bo dziś jest piątek, muszę uderzyć w miasto. Każdy w końcu czeka na weekend. Sms od Pawła "Melanż, melanż? jee!", odpisuję "git, git, git!". Nareszcie wieczór, suniemy podrasowanym fordem ka po gierkówce, wiatr rozwiewa mi włosy, w pytę - myślę, dziś będzie w pytę. Wiesz jak to jest, kumple obok, każdy czeka podekscytowany na początek weekendu. Wczoraj był czwartek, jutro sobota, pojutrze niedziela, kurczę chciałbym, żeby ten weekend nie miał końca. Czilujemy się, rozkoszując jazdą, a tu pasem obok sunie jakiś czarnoskóry koleś i przyjaźnie nam macha. Piątek, piątek! - krzyczymy. - Bibka,bibka jea! - odkrzykuje nasz czarnoskóry ziom.

Następnego dnia dostaję od kumpla linka do jakieś piosenki na youtube, słucham i myślę, że muzyka pop jeszcze nigdy nie była tak blisko prawdziwego życia.



piątek, 2 grudnia 2011

Numer 159 - Elvis Costello "Kinder Murder"

Czasem zazdroszczę kolegom i koleżankom, pisującym w innych zakątkach sieci, giętkiego języka, zdolności precyzyjnego dobierania myśli w słowa, fajnych metafor i ciekawych skojarzeń. O grach intertekstualnych nie wspomnę. Ja od biedy muszę się posiłkować tymi moimi historyjkami, które w zamyśle mają oddawać nastrój danego utworu, przekazywać pod- czy ponadprogowo jakieś ukryte znaczenia. Ale to w sumie tylko banalne historyjki.

Ta o "Kinder Murder" jest stosunkowo prosta, bo wystarczyło, że wybrałem się na piwo z dawno nie widzianym kolegą. Było też dwóch innych kolegów, których widuję częściej, gwoli ścisłości. Więc wędrujemy po mieście, od knajpy do knajpy, miejsca sobie zagrzać nie możemy. Zimno nie jest, choć to już ponoć zima. Zaczyna robić się późno, kierujemy się więc w stronę dworca. Myślimy sobie, a nuż coś po drodze się trafi. No i się trafia.

Nazwałbym to hacjendą, co ponoć w slangu ulicznym oznacza dom, ale mnie zawsze się kojarzyło z piątej świeżości barem, gdzie starsi panowie wspominają stare czasy, zmęczone życiem panie patrzą smutno przed siebie, a barman, przyduszonymi oparami tytoniu, kiwa jednostajnie głową w rytm muzyki puszczonej ze zdezelowanej maszyny grającej.

Wchodzimy więc, dymu nie ma, odkąd w całej Europie zaczęto zabraniać palić w miejscach publicznych. Barmana też nie. Ale są starsi panowie. I jakaś młoda pani w towarzystwie dwóch panów. W telewizorze podwieszonym na ścianie leci jakiś mecz. W końcu zamawiamy piwo - "Huerlimann x 4, bitte" - siadamy sobie przy drewnianej ławie. I natchnieni magiczną siłą tego miejsca zaczynamy wspominać stare historie z życia.

Parę minut wcześniej melodia z "Kinder Murder" już zaczyna przebijać się w mojej głowie, tak jakbym po prostu musiał wykreować swoją własną ścieżkę dźwiękową do nostalgicznie nacechowanych sytuacji życiowych, jak właśnie ta, tu i teraz, w tej hacjendzie czy powiedzmy barze. W tym właśnie momencie, choć na co dzień tego nie robię, mam ochotę zapalić.

Kolega kończy właśnie opowiadać o rejsie na mazurach. Sięgam po mój kufel piwa, wychylam łyk i ponaglany spojrzeniami kolegów zaczynam opowiadać swoją historię sprzed paru lat.



piątek, 25 listopada 2011

Numer 160 - Wheatus "Leroy"

W zamierzchłych czasach dorabiałem sobie roznosząc ulotki. Praca jak prawie każda inna, tylko bez plot na kawie, lanczy z kolegami i koleżankami, wyjazdów integracyjnych, bonusów świątecznych i karnetów na siłkę w promocyjnej cenie.

W ogóle wtedy był dobry czas dla branży ulotkarskiej, bo ludzie jeszcze te niusy o promocjach kup-trzy-duże-pizze-mała-gratis i o luksusach z media markt czytali, a niektórzy nawet brali dwie, trzy, dla wujostwa czy znajomego. Zdarzało się jednak, że ktoś chciał wzywać policję, bo naruszono nietykalność jego skrzynki na listy, a jedna babka nawet wypuściła psa na klatkę i od tamtej pory wiem, że biegam szybciej niż owczarek niemiecki.

No, dobra, fucha była oględnie mówiąc średnio prestiżowa, więc i to, co w czasie jej wykonywania słuchałem, także nie ocierało się o artystyczne wyżyny, o szczytach nie wspominając, takie tam pop-punkowe pitolenie. To pitolenie spełniało jednak swój cel. Pozwalało osiągać, a nawet przekraczać wyśrubowane ulotkowe targety.



wtorek, 22 listopada 2011

Numer 161 - Soundtrack of Our Lives "Still Aging"

Bo czasem bywa, że - ot tak sobie - przestajesz słuchać muzyki. Moje ostatnie dwa tygodnie obyły się praktycznie bez niej. I jakoś niespecjalnie odczuwałem jej brak.

Próbowała się przebić, na zakupach w markecie chociażby, ale tego rodzaju muzykę bardzo łatwo zapomnieć. W samochodzie standardowo przy uruchomieniu silnika włączało się radio, w którym w przerwach między reklamami pojękiwała Adele. Odtwarzacz cd zaczynał się kurzyć. Odtwarzacz mp3 patrzył podejrzliwie i zachęcał. Niby nie na próżno. Uruchamiałem. Ale w sumie tylko po to, by po przeskoczeniu 10 sekundowych fragmentów 30 kawałków, znowu go wyłączyć. Do pracy budziły mnie dźwięki "Enough to Let Me Go" Switchfoot, ale dawały radę pociągnąć jakieś 3 do 5 sekund, bo naciskałem na snooze i chwytałem ostatnie chwile snu. Nie ma co mówić o playliście na last.fm, ta jest martwa o wiele dłużej niż dwa tygodnie.

Dziś wieczorem pomyślałem, że może się starzeję. W końcu do 100% zniżki w Vision Express zostało mi tylko 70 lat. I nagle coś we mnie drgnęło. Podszedłem do wieży, przetarłem ją, podszedłem do półki z płytami. Wiedziałem już dokładnie, którą wybiorę.



wtorek, 1 listopada 2011

Numer 162 - Arcade Fire "Haiti"

Nie pamiętam dokładnie, ile już siedziałem na tej małej, karaibskiej bezludnej wyspie uzbrojony jedynie w zapałki, szwajcarski scyzoryk i iPoda z baterią słoneczną. Z jedną piosenką. Choć od czasu pojawienia się magicznej żaby miałem w sumie dwie.

Biorąc pod uwagę, że byłem tu, dajmy na to, około 100 dni, doba nadal ma 24 godziny, a ja sypiam około 4 na dobę, to przesłuchałem tę piosenkę 29268 tysięcy razy. Przy 29268 miałem już serdecznie dość, ale tak - jestem uzależniony od muzyki i nic na to nie poradzę. Wiedziałem jednak, że przy 29269 razie nie zdzierżę i się zdrowo porzygam. W końcu jesteśmy ludźmi i nikt nikogo nie katuje piosenkami więcej niż 3, góra 4 razy na dzień, prawda? Tym bardziej siebie samego.

Wtedy pojawiła się żaba. Magiczna żaba, jakkolwiek nie taka, że jak ją pocałujesz to zmieni się w księżniczkę lub księcia. Ku mojemu zaskoczeniu prosto z mostu obiecała spełnić moje trzy życzenia. Fajnie - pomyślałem i zabrałem się do życzeń.

Pierwsze było proste. Coś do jedzenia. Dostałem zestaw powiększony - glony morskie, kawałek surowej mewy i wodę leczniczą Zuber. No cóż, zjadłem i w chwili, gdy ostatnie pióro mewy smyrało mój przełyk, wiedziałem już co chcę w następnej kolejności. Żabo, zabierz mnie stąd. Pstryk! - pstryknęła żaba i po chwili byłem... na kolejnej bezludnej wyspie, oddzielonej parusetmetrowym pasem od mojej.

Trudno. Zostało mi jeszcze jedno życzenie. Żabo - weź mi przynajmniej wrzuć jakiś kawałek na Ipoda, może być twój ulubiony. Siem robi - zakumkała żaba. Uradowany założyłem słuchawki, wcisnąłem play. Tuż po, zwymiotowałem.



czwartek, 20 października 2011

Numer 163 - Alphaville "Forever Young"

Żryjcie to gówno!!! - krzyknął wściekle Marian Gold wyrywając ze złością kolejne strony sporej wielkości księgi i rzucając je w publiczność. Chwilę potem zaintonował "let's dance in style, let's dance for a while, heaven can wait...", a z głośników popłynęły demonicznie leniwe dźwięki syntezatora.

Powyższa wersja szatanicznego (albo i nawet satanicznego) koncertu niemieckiej grupy Alphaville nie musi być aż tak całkiem niedorzeczna, jeśli zwróci się uwagę na pewien interesujący szczegół. A może i nawet dwa.

Zastanawia już gorzki wydźwięk "Forever Young", którego warstwy tekstowej żadną miarą nie da się podczepić pod klasyczny wzorzec przeboju nurtu new-romantic. Wyrzut robiony Bogu, nawet jeśli przy użyciu dziwacznych metafor - i don't want to perish like a fading horse?? WTF?!?! - to jednak inny ciężar gatunkowy niż tekst o tym, że "jestem głodny jak wilk" (vide Duran Duran) czy o tym, że "kręcisz mną w kółko" (Dead or Alive).

Sięgamy głębiej i robi się ciekawiej. Symbol, ledwie widoczny, w pierwszych i ostatnich sekundach videoklipu - czworobok z odchodzącym w górę zawijasem kończącym się spiralą? Kto miał na katechezie o symbolach okultystycznych ten wie, że to nic innego jak wszechwidzące oko Lucyfera , a czworobok w kształcie diamentu to jego łza (true story!). Ludzie wchodzący do łzy Lucyfera. Zbieg okoliczności. A może nadinterpretacja symbolu, uznawanego także jako Oko Horusa. Kolejna rzecz - piosenka "Red Rose" poświęcona żonie Alistera Crowleya, brytyjskiego okultysty i mistyka nie pozostawia w każdym razie wątpliwości o niecodziennych zainteresowaniach muzyków Alphaville.

Pozostaje pytanie, co usłyszymy po puszczeniu "Forever Young" od tyłu...



środa, 12 października 2011

Przerywnik

Jeśli czekasz na nowy wpis i nieco się już niecierpliwisz, przyjmij moje zapewnienie, że blog żyje, a lista będzie miała swoją kontynuację. Chwilowo przytłoczony sprawami rodzinno-zawodowymi musiałem zrobić małą przerwę w pisaniu. Ale wrócę.

Jeśli nie czekasz na nowy wpis lub trafiła(e)ś tu przypadkiem, spróbuj załączonych linków do blogów moich wirtualnych koleżanek i kolegów. Ich teksty niejednokrotnie biją na głowę to, co znajdziesz u mnie.

Jeśli chciał(a)byś mi zasugerować coś do przesłuchania (mam już chyba sporo zaległości), skomentuj lub zamejluj do mnie.

Przy okazji możesz posłuchać Cheap Trick. To naprawdę fajna piosenka.



środa, 28 września 2011

Numer 164 - Everclear "Why I Don't Believe In God"

Nieupdejtowana od wieków oficjalna strona internetowa. Martwy profil na myspace, praktycznie nieistniejący ten na Facebooku. Zdawkowe twitty na twitterze. Źle się dzieje nie tylko w państwie greckim, jak widać. I tylko trochę tak głupio, smutno i wstyd, gdy ulubiony zespół stacza się na dno dna.

Głupio, bo głupich nie sieją, a finansowe wspieranie muzycznych inicjatyw grupy, która od trzech albumów skupia się na mieleniu starych kotletów, dodawania nieco namoczonej bułki i przypraw, lepienia ich na nowo i smażenia na starym oleju, nie jest przejawem zdrowego rozsądku. Nietrudno było się połapać, że coś jest nie tak. Po kowerujących "The Vegas Years", nastąpił elektro-akustyczny przypominający pieśni sprzed lat "In the Different Light", który parę dni temu zyskał następcę - kowerująco-przypominającego pieśni sprzed lat "Return To Santa Monica". Czy może być coś bardziej żenującego od zespołu po raz n-ty nagrywającego swój przebój?

Smutno, bo żenujący przyjaciel to jednak przyjaciel. Był, gdy piliśmy piwo samotnie przed chatką studencką w górach, towarzyszył na bardzo niesamotnych imprezach na stypendium w Szwecji, czasem nawet na lekcji angielskiego, gdy pani kazała przynieść wybrane teksty do tłumaczenia i głowiła się nad frazą "so much for the afterglow". Smutno tym bardziej, jeśli teraz ten sam delikwent z braku kasy we własnym portfelu próbuje zrobić nas w przysłowiowe bambuko, o bardziej dosadnych przysłowiach nie wspominając i strzela plaskacza w twarz.

Wreszcie wstyd, bo mimo wielu przeciw i praktycznie zero za, nadal tli się iskra sympatii, przez wzgląd na stare czasy, zapadające w pamięć teksty, dobre melodie, uśmiechy koleżanek, które podzielały fascynację zespołem, jak Asia, która o "Overwhelming" powiedziała, że zawiera wszystkie elementy, które chciałaby usłyszeć w swojej idealnej piosence, podane w idealnych proporcjach. Dziś raczej rzuciłaby retorycznie - why i don't believe in Everclear. Chyba i samemu zespołowi wstyd, skoro ostatniej przeróbkowej produkcji nie promuje w ogóle, przemrukuje coś jedynie o pracy nad regularnym albumem studyjnym.

Naiwnie wierzę, że jeszcze mnie zaskoczą. I zagrają właśnie tak. Jak w starym, dobrym roku 1997.



niedziela, 25 września 2011

Przerywnik niedzielny

Ubiegający tydzień upływał na nadrabianiu zaległości w pracy, co w okolicach czwartku umiliła wiadomość o wydaniu nowego albumu Blink 182. Lubiłem ich, w sumie nadal mam sentyment, więc kupiłem, posłuchałem i - jak się okazuje - po 8 latach nagrali solidny album, w swoim stylu, bez fajerwerków, ale też bez zawodu. Z paroma naprawdę ultrafajnymi momentami. Nie zdziwię się, jeśli podczas pracy zostanę przyłapany na nuceniu refrenu "Even If She Falls".

środa, 21 września 2011

Numer 165 - Formacja Nieżywych Schabuff "Swobodny Dżordż"

No, dobra, zacznij od kliknięcia w youtube'owy link, jak cię tak bardzo korci. Słyszysz, i co? Czesław śpiewa? Nie, to nie Czesław, to Jacek śpiewa.

Jest rok 1989, a Formacja Nieżywych Schabuff, którą Jacek właśnie opuszcza, jest jeszcze daleko od nagrania tak przegównianych hitów jak "Lato" czy "Ludzie Pragną Piękna". Ale któż pragnąłby piękna i lata wsłuchując się w turpistyczne, sugestywne liryki o rajskim drzewie i tłustej świni pośród gruszy i orzechu? Jest w "Swobodnym Dżordżu" też coś z mrocznej bajki dla dorosłych otwierającej przed słuchaczem wizję jakiegoś naprawdę chorego świata. I jeśli robi to na mnie nadal jakieś wrażenie (a robi), to musiało robić o wiele większe w 1989, gdy miałem ledwie kilka lat i puszczałem sobie winyla ze "Swobodnym Dżordżem" na wysłużonym gramofonie.

Bezskutecznie próbowałem ostatnio znaleźć ten winyl. Przede wszystkim dla wkładki z dziwnymi obrazkami, które pamiętam jeszcze z dzieciństwa. Postawiłbym mojego kotleta z obiadu na to, że w środku była narysowana świnia koło gruszy.



wtorek, 23 sierpnia 2011

Numer 166 - Gianis Kotsiras "Efta Potiria"

[Parental Advisory. Explicit Lyrics]

No to se kurwa lece samolotem, dupe se wioze elegancko, nie tam w jakimś śmierdzącym autobusie, ale po europejsku. Lastminuta dorwałem, 860 złotych polskich na dwa tygodnie i wykupiłem se wczasy w Grecji, co se żałował bede, myśle, kasę nad obsranym i oszczanym polskim morzem marnował, jak tam już czekają na mnie animacje, bufet kurwa all inkluziw i drinków tyle, ile zdołam wypić, a nie jakieś piwo rozcieńczone i panga, co flądre udaje.

Ale otóż co to?! Lądowanie! Klaskam kurwa głośniej niż wszyscy i rzucam się do wyjścia, płacę to kurwa wymagam i nie będzie mi się jakaś baba z dzieckiem przede mnie wpierdalała. O, już czeka wielka paniusia rezydentka i biegiem do autokaru miejsce zajmować i do chotelu, czym prędzej. A w chotelu pełen wypas, ja pierdolę, złoto kapie ze ścian, jakieś posągi greckie he he, ulotki z wycieczkami, jakieś rejsy statkiem za 60 ojro, ale ja tam mam to w dupie, biegiem do baru, biorę 3 kole z rumem na zapas, co se bede żałował, podchodze se do basenu, obczajam laski na leżakach, tamta czarna nawet niezła z twarzy se myślę, ale się koło niej jakiś frajer kręci. Co tam, ciepło jest, piasek jest, rzucam plastikowy kubek po rumie z kolą na ziemię i biegnę do morza, o kurwa jakie zimne! Zawracam, co se bede dupę ziębił, w basenie się elegancko okąpię. Nawet se takiego kurwa forfitera z gumy załatwiłem od szwagra, pompuję predatora kurwa i skok do wody, jakiś kolo się drze, że go ochlapałem, niech spierdala, ciul, jak chce byc suchy to se niech w domu siedzi. Kurde, niezła faza już, kole z rumem i dziżtoniki przestałem liczyc po 10 kolejce.

O, pora na obiadokolacje siem zbliża. Wchodze do restauracji, a tam uczta Lukulusa: kotlety dymiące takie niby mielone, sery pleśniawe jakieś, galaretki kolorowe, pieczone skrzydełka z kurczaka, kartofle, frytki, sałatki greckie, tiramisu, ryba jakaś w panierce - nakładam se tego wszystkiego od razu, kopczyki takie robie i sosem polewam, bo chuj jeden wie, kiedy tego braknie. O, trochu mi spadło, ale co tam, kelner sprzątnie, od tego tu jest. Biore se do tego trzy piwa i se siedze i szamam. A potem jeszcze 3 rundki po dokładkę. Ale panie i panowie, oto wieczór i animacje się zaczęły, jakieś kurwa to nieśmieszne, po niemiecku i w ogóle co to ma byc, cięszko się do baru przepchac. Już sie zbierac mam, w pokoju se w kime uderzyc, ale tu patrze nagle, wychodzi jakis śmieszny kolo i zaczyna śpiewac. Co mi szkodzi, kultury troche se łykne, posłucham.



wtorek, 16 sierpnia 2011

Numer 167 - Tori Amos "Glory of The 80'"

Nieeleganckie podśmiechujki względem Tori Amos w jednym z moich poprzednich wpisów zemściły się na mnie okrutnie w momencie, gdy ze starego tekturowego pudła wypadła kaseta z "Under The Pink". Tori popatrzyła na mnie z okładki, a jej pełen wyrzutu wzrok zdawał się mówić "A kiedyś tak mnie lubiłeś, zdrajco!".

Fakt, lubiłem. Pod koniec podstawówki. Dla "Cornflake Girl" kupiłem "Under The Pink", a potem debiut - "Little Earthquakes", następnie "Boys For Pele", którą to próbował nawet zjeść mój pies (przestroga - sprzątaj płyty z podłogi!), ale chyba mu nie podeszła. Czułem do Tori sympatię, choć zawsze wydawała mi się troszkę zbyt radykalna (vide "nie wyjdę za mąż, bo nie wyobrażam sobie, żeby ktoś inny dotykał mojego pianina" - a weź, nie zjem ci!), nieco pretensjonalna i pozbawiona dystansu (wypieprzenie fana z koncertu, bo nie doznawał jej mistycznego występu razem z innymi), wreszcie na dłuższą metę po prostu - nie bójmy się tego słowa - nudna. Maraton z dyskografią Tori to trochę jak jedzenie czekolady - w małych dawkach fajne, ale jak zjesz więcej, to cię zamuli.

Dusza młodzieńca niespokojna jest, a nastroje zmienne, więc w końcu Tori poszła w odstawkę zastąpiona przez bezkompromisowe, punkowe grupy w rodzaju Green Day. Był nawet chwilowy nawrót, w czasach liceum, powodowany sympatią do jej fanki, która podarowała mi "From The Choirgirl Hotel" z własnoręcznie zrobioną okładką i była chyba do Amos trochę podobna. No, ale wakacje się skończyły, lato się skończyło, a z nimi nastoletnie romanse.

Mój the best of Amos zmieściłby się może w 7-8 kawałkach. Gdybym miał go skrócić do jednego, zdecydowałbym się na właśnie ten.




sobota, 13 sierpnia 2011

Numer 168 - Angels & Airwaves "Anxiety"

Jeśli mając tyle lat, ile mam nadal ekscytują mnie takie postacie jak Tom DeLonge ze swoim Angels & Airwaves to muszę być żywym dowodem na to, że mały chłopiec drzemiący w mężczyźnie naprawdę istnieje.

DeLonge - albo moje wyobrażenie o nim - jawi mi się jako niewyobrażalnie pozytywna postać, wyrosła już z gówniarskiego "it would be nice to have a blow job", który zastąpiła idealistyczną, pewnie trochę naiwną i infantylną w wyrazie, wolą zmieniania świata na lepsze. W słowniku angielskim znajdziemy słówko uplifting i własnie ono idealnie wpasowuje się w kontekst uniwersum Angels & Airwaves, przy okazji maskując troszkę niewygodny fakt, że DeLonge od paru lat nagrywa tą samą piosenkę. Na AbsolutePunk ktoś nawet trzeźwo skomentował, że muzyka DeLonge'a jest jak Taco-Bell, te same składniki zostają podawane pod nową nazwą, ale to cały czas te same składniki.

A mnie może nawet nie wypada już słuchać takich rzeczy, ale czy naprawdę powinienem się sugerować? Mały chłopiec we mnie podpowiada, że nie.



piątek, 5 sierpnia 2011

Numer 169 - Box Car Racer "Cat Like Thief"

Jesteśmy subiektywni - reklamował się swego czasu pewien miesięcznik. Ja też jestem subiektywny - nie trzeba dodatkowej reklamy, samo rzuca się w oczy. Piszę o miłości do muzyki, która kiedyś we mnie zakiełkowała i z czasem te kiełki zaczęły rozrastać w przeróżnych kierunkach. Dużo u mnie wtrąceń z życia osobistego, mimo że raczej w formie historyjek opowiedzianych z przymrużeniem oka niż "faktów autentycznych" - nie mam potrzeby zrzucania płaszcza pewnej anonimowości. Nikt mnie też nie postawi na półce obok ludzi naprawdę serio piszących o muzyce i znających temat. I słusznie - emocje biorą u mnie górę i mimo paru - mam nadzieję - wartościowych opinii czy spostrzeżeń - nie roszczę sobie pretensji do opinio twórczości. Stąd zarzuciłem kiedyś tam pisanie recenzji. Niech robią to lepsi.

Po co te tłumaczenia? Z tego względu, że chcąc napisać cokolwiek o "Cat Like Thief" z pełną świadomością chcę spróbować uciec od standardowego subiektywizmu i postawić sprawę obiektywnie jasno - "Cat Like Thief" to nieprawdopodobnie mulasty kawałek serwujący nam takie atrakcje jak irytujący, przepity głos Tima Armstronga, rozciapcianego jak nigdy Toma De Longe, monotonną melodię, gdzie wszystkie instrumenty zdają się lecieć unisono, a i hit hat nie pomaga - przeciwnie, potęguje tylko wszechogarniającą monotonię przez bite 3 minuty, sekund pięćdziesiąt, by w 51 sekundzie tej trzeciej minuty "zaskoczyć" podbitą o parę tonów "solówką" gitary. I zakończyć się wyciszeniem paręnaście sekund później.

I tu dochodzę do sedna. Nie wiem czy wymaga to odwagi, może niekoniecznie, ale nie boję się przyznać, że mimo słabości techniczno-kompozycyjnej "Cat Like Thief", to jeden z moich ulubionych utworów Box Car Racer ever. Jeśli potraficie wygrzebać z pamięci podobny kawałek, który prawdopodobnie lubicie tylko Wy, to Państwo doskonale wiecie o czym ja mówię.



Przerywnik piątkowy

Samotny wieczór, córka śpi, dziewczyna korzysta z chwili odpoczynku na mieście (właśnie przesłała zdjęcie, na którym moczy nogi w jeziorze zuryskim), a ja siedzę, relaksuję się po pracowitym tygodniu pijąc herbatę i klikając trochę bezmyślnie po kolejnych filmikach na youtube. Patrzę i oczom (oczą też) nie wierzę, Michał Wiśniewski (wokal) i Waldek Złotopolski (gitara) nagrali coś razem? Czyżby miało być to coś na miarę "Daaarów, darów lasu" Rynkowskiego?

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

Numer 170 - Thin Lizzy "Waiting for An Alibi"

Pierwszy kontakt z Thin Lizzy prowadził przez metry taśm szpulowych z rodzinnej kolekcji, która potem bezpowrotnie zaginęła. Stary magnetofon szpulowy to była cenna zabawka w zasadniczo mrocznych dla zabawek czasach PRLu. Przewijałem wte i we wte, nie będąc w pełni świadomy, czego słucham.

Piracka kaseta z pomarańczową okładką, jakich w latach osiemdziesiątych było pełno. Chałupniczo zmontowane greatest hits zachomikowane gdzieś w zakurzonej szufladzie. Odchomikowane przez młodego mnie, wtedy już żywo interesującego się muzyką. Po raz pierwszy zetknąłem się "Waiting For An Alibi". Z Thin Lizzy to był kontakt numer dwa.

W punkcie kulminacyjnym fascynacji Everclear - "numerem jeden na liście moich zespołów wszechczasów" przypomniałem sobie o Lizzy po raz trzeci. Miałem wrażenie, że zawsze coś łączyło obu wokalistów - Lynnota i Alexakisa - barwa głosu, sposób frazowania, ale też - zachowując wszelkie proporcje - podejście do kompozycji, łączenie power-popowej mocy z bezpretensjonalną lirycznością, stawianie bardziej na gitarową zwiewność niż naznaczony testosteronem gitarowy ciężar.

W załączeniu do powyższego dochodzi chwytliwa linia basu z "Waiting For An Alibi" - jedna z moich ulubionych w tym kawałku historii muzyki, który dałem radę do dnia dzisiejszego ogarnąć. Kiedyś wydrukuję sobie jej zapis nutowy, oprawię i powieszę nad łóżkiem.



środa, 27 lipca 2011

Numer 171 - My Dying Bride "The Cry Of Mankind"

Zainspirowany porcysowym Guide to Pop postanowiłem podkraść pomysł, ułożyć podobną układankę na własne potrzeby i wybrać się na wycieczkę w czasy młodości. Zapraszam.

Obiekt:
My Dying Bride ""The Cry Of Mankind""

Lata fascynacji:
1997-1998

Dlaczego właśnie oni?
33,3% twojej szkoły słucha techno, 33,3% nadal opłakuje Kurta, a 33,3% nosi po lekcjach skóry, pieszczochy i gra kowery KATa w ukrytej w szkolnej piwnicy kanciapie. Myślisz, że naprawdę masz jakiś wybór? No, chyba, że chcesz siedzieć w ławce z panną, który doznaje Tic Tac Toe.

Podrzucone przez:
Kumpelę ze szkoły, w pakiecie z Biblią Szatana i notatkami z geografii.

Podrzucane do:
"The Cry Of Mankind"" trafiło kiedyś na mixtape podarowany po udanej randce. Drugiej randki nie było.

Hooki, haczyki, momenty wywołujące przed laty gęsią skórkę:
Repetowany raz po raz aż do porzy... znudzenia prosty, ale skuteczny gitarowy motyw jako podstawa dla powolnych, miarowo nakładanych riffów i skocznej partii pianina - play it again, Sam!

Hooki, haczyki, momenty wywołujące nadal gęsią skórkę:
Deszczu szum, ropuch śpiew, pusta plaża pośród martwych mew w końcowych minutach utworu.

Status na Facebooku, gdyby tenże wtedy istniał:
"This is a weary hour. Dziś wywiadówka."

Skutki uboczne słuchania:
Kapela wybitnie nadająca się na ścieżkę dźwiękową pod planowane zaręczyny dla osób o wyjątkowo czarnym poczuciu humoru. W przypadku odrzucenia oświadczyn, reklamacji nie uznaje się.

Skuteczny sposób na towarzyski blamaż:
Youtube Party z teledyskiem do "The Cry Of Mankind" w tle.

Płyta, którą troszkę wstyd trzymac dziś na półce:
""The Angel and The Dark River"". Warto schować do pudełka z "Phil Collins -Greatest Hits" dla niepoznaki.

Coś jeszcze?
Wielkie DZIĘ KU JE MY dla babć przyszywających naszywki zespołu na skórzane kurtki i polary.



czwartek, 21 lipca 2011

Numer 172 - Variete "Bydgoszcz"

I oto staję przed miastem pełnym oddechów popękanych rzeźb. Próbuję dopatrzeć się złowieszczych drewnianych drzew, pająków nieba, stalowych rynien spijających deszcz, ale miasto nie ma dziś ochoty korespondować z ponurymi fakturami piosenki, która jemu była dedykowana.

Rzecz jasna, każde odwiedzone miejsce przywołuje potem jakieś wspomnienia, ale te z tego miasta są nadal wyjątkowo intensywne. Wizyta w Mózgu, o czym przypomina podniszczony bilet wstępu, podczepiony do korkowej tablicy w moim ex-pokoju w mieszkaniu babci, gorąca czekolada z chilli u Sowy, spacery wzdłuż Brdy i zaskoczenie, gdy zdałem sobie sprawę, że stąd pochodzi Mariusz Max Kolonko.

Wypady do Bydgoszczy, których było zdecydowanie za mało, zawsze oznaczały totalny reset psychiczny - relaks poprzez odepchnięcie na bok codziennych spraw i pogrążenie się w tym, co sprawiało mi największą frajdę - długich dyskusjach o muzyce, o literaturze, o filmie, degustowaniu dobrego wina czy domowych nalewek, jedzeniu suszonych pomidorów, kaparów, serów pleśniowych bardziej i mniej, szparagów z sosem beszamelowym. Nie w jakiejś snobistycznej restauracji, a w domowym zaciszu. A przede wszystkim w towarzystwie A. i J., których pasje i podejście do życia zawsze budziły moją zazdrość i szczery podziw.

"Bydgoszcz" to tylko jedna z muzycznych pocztówek z miasta, do którego mam chyba większy sentyment niż do Krakowa, gdzie spędziłem spory kawał dorosłego życia. Pocztówka, która na przekór swojemu oryginalnemu, ponuremu wydźwiękowi, kojarzy mi się jak najbardziej pozytywnie.



niedziela, 17 lipca 2011

Numer 173 - Eels "Novocaine For The Soul"

W dzieciństwie nie utożsamiałem się jakoś szczególnie z jakąkolwiek postacią z bajek. (No, może poza Leonardo z Wojowniczych Żółwi Ninja, zrobiłem sobie nawet miecze z patyków i brałem udział w tajnych misjach z bratem.) Podobnie, nie znalazłem sobie idola w świecie muzyki: nie przebijałem sobie uszu niczym Billy Idol, nie malowałem corpsepaintu wzorem Ihsahna z Emperor, nie farbowałem włosów na platinum blond i nie fryzowałem ich na grzybka a'la Nick Carter. Zawsze jednak czułem szczególną sympatię do Marka Everetta.

Nie wiem czy ktoś, oprócz mnie, słuchał Eels w moim liceum. Wtedy królował Pearl Jam, Nirvana, Metallica, techno, punk, wczesne przejawy polskiego hip hopu, death metal. W swojej sympatii do muzyki Eels byłem prawdopodobnie mocno odosobniony. I trochę snobistycznie mogłem uzurpować sobie prawo do bycia ich fanem numer jeden w naszej szkole.

Nie trwało to długo, po maturze Eels zostali zawłaszczeni przez Shreka, a "My Beloved Monster" dał im popularność, ludzie mogli zacząć wypisywać "super nuta! lubię to!" w komentarzach na youtube. Zaraz, zaraz, wtedy nie było youtube.

Everetta polubiłem, bo pomagał mi spełniać nastoletnie marzenie o indywidualności, wyodrębnianiu się z tłumu. Everett dał się też lubić za okulary kujonki - których kolejna, "druga" młodość miała nastąpić dekadę później, za lekko nerdowski wizerunek, za artystyczny nieład na głowie (taką fryzurę sprawiłem nawet sobie sam, w tym momencie upada moja teza o nieinspirowaniu się postaciami ze świata muzyki).

Do "Novocaine for The Soul" nie wracałem już od miesięcy, może i lat. I miło się zaskoczyłem, nadal działają na mnie te rozjeżdżające się gitary, cymbałki, lekko hip hopowa, miarowa rytmika, choć nie przypisywałbym Everettowi już takiego znaczenia, jak ponad dziesięć lat temu. Z wyjątkiem wpływu na moją modę. Od jakiegoś czasu noszę okulary kujonki, a ostatnio zastanawiam się nad zmianą fryzury...

piątek, 15 lipca 2011

Przerywnik weekendowy - Austra "Hate Crime"

(Prolog: przerywnik to luźne myśli na temat spraw bieżących oraz piosenek spoza listy trzystusześćdziesięciupięciu dla mnie najważniejszych)

W recenzjach debiutu Austry powtarza się raz po raz nazwisko Kate Bush i jest to - tak na mój gust - wręcz podręcznikowy przykład strzelenia kulą w płot. Bush kojarzy się ze wszystkim, tylko nie z chłodem, a pewnie bardziej już mrozem skuwającym takie "Hate Crime". Wokalistka Austry - Katie Stelmanis brzmi tu jak pogrążona w depresji nastolatka na karaoke w podłym, podrzędnym barze o trzeciej nad ranem, nikt jej nie lubi, nikt nie chce się z nią umówić, to co ma robić, stoi i śpiewa do pustej sali z popękaną, srebrną dyskotekową kulą nad głową. Kate Bush siedzi w międzyczasie w domu, przy kominku, otoczona rodziną. Tschuldigung, dwie różne bajki.

Austry słucham od paru dni w drodze do pracy i z powrotem (5 minut samochodem w jedną stronę, 10 minut na dzień, tak - jestem cholernym leniem) i bawiąc się już w te wszystkie namecheckingi i porównania to najbardziej relewantnym wydaje się Bel Canto, zresztą, ktoś już rzucił tą nazwę przede mną, w komentarzach na jednym z portali muzycznych.

(Epilog: Tak właściwie, to te czy inne skojarzenia, czy recenzentów, czy też moje, nie mają większego znaczenia. Mnie tam wystarczy, jeśli ja włączę "Hate Crime" jeszcze raz, a wy klikniecie na link poniżej. A regularna lista wraca wkrótce).



wtorek, 12 lipca 2011

Numer 174 - XTC "My Bird Performs"

Zabawny jest już sam początek piosenki - wers "fine art never moved my soul" padający z ust faceta, który walnie przyczynił się do rozwoju wysmakowanego, bogato aranżowanego popu? Kolejna sprawa, luz to podobno domena młodych, ale czy wszelkie młodzieńcze próby nie miękną w obliczu namacalnego dowodu luzactwa kolesi dobiegających czterdziestki?

"My Bird Performs" proponuje wprawdzie nieco staromodny typ wyluzowania, ale przymiotnik "staromodny" nie jest tu bynajmniej pejoratywny. XTC zdają się preferować zdrowy dystans, zero zblazowania, jak i afirmację życia w najlepszym wydaniu - morza szum, ptaków śpiew, anielskie fanfary, bilet całodniowy do czilautowego Edenu.

A patrząc bardziej przyziemnie: włączając ten track możemy poczuć się jak Szewczyk Dratewka w słoneczne popołudnie, na leżaku przed chatą, odpalający w ramach relaksu po pracowitym dniu skręconego z ziela angielskiego blanta i nie zrażającego się drobnymi niepowodzeniami - napakowaniu siarką księżniczki, zamiast smoka.

I nawet jeśli ten cały luz to tylko wyrachowana, cyniczna, nieszczera studyjna kreacja, to jakoś mi to niespecjalnie przeszkadza.



czwartek, 7 lipca 2011

Numer 175 - Nordman "Vill Ha Mer"

Pierwszy rok studiów. Zajęcia organizacyjne i nieśmiałe, jeszcze nieodwzajemnione spojrzenia w kierunków koleżanek. Świeżo pachnący indeks, legitymacja, wtedy uprawniająca do 50% zniżki (damn you, mr Belka!). Tanie (jeszcze) obiady w Nawojce (lepsze) i Żaczku (gorsze), zupa, kotlet, ziemniaczki, marchewka, groszek, walka o miejsca przy stolikach. Pierwszy kolos, pierwsza poprawka i próby przekupstwa - panie doktorze, a może tak zajęcia na mieście? - albo - mamy pączki i kawę? może kolokwium następnym razem?

Urządzanie pierwszego lokum - tu karimata, bo właściciel na 6 osób dostarczył 3 łóżka, tam brak zasłon, bo i karniszy brak - wskutek czego widok na nasz duży pokój stanowił dla mieszkańców bloku naprzeciwko frajdę porównywalną z pierwszą edycją Big Brothera. Kuchnia pełna słoików, konserw i parówek, TYCH, KTÓRYCH SKŁADU NIE WOLNO GŁOŚNO WYMAWIAĆ, butelki z wodą mineralną, puszki piwa. Testowanie pojemności mieszkania (90 osób na 60 metrach - checked!), wytrzymałości sąsiadów (nowe głośniki kolegi - checked!). Bezsenne noce i senne poranki, nos przylepiony do szyby tramwaju w drodze na uczelnię.

Pierwsza impreza. Przystojny kolega w otoczeniu pięciu dziewcząt z roku, mniej przystojni rozprawiający o zaletach i wadach mieszkania w dzielnicach obsadzonych przez odpowiednio kibiców Cracovii i Wisły. Plastikowe kubki z pseudodrinkami, nieśmiałe podchody do uroczej koleżanki. Pierwsze przyjaźnie, wspólne wypady do ARSa, dyskusje przy imbirowych drinkach brata znajomej, pierwsze wieczory z muzyką skandynawską zainicjowane przez improwizowane koło naukowe.

Nordmann towarzyszył tym ostatnim. Szwedzkie folko-polo uświetniało także niejedną imprezę, przaśne rytmy, bezpośrednie melodie i wokalista z emfazą godną Stachurskyego zachęcały do beztroskiej zabawy, a teraz po latach przywołały dziesiątki pojedynczych wspomnień z tamtego krakowskiego okresu. Siedząc przy drewnianym folk-stole, wsłuchując się w tą boleśnie pretensjonalną, ale zabawną muzykę mogę pogrążyć się w rozpamiętywaniu przeszłości, albo ruszyć upamiętniać teraźniejszość. Wybór należy do mnie.



niedziela, 3 lipca 2011

Numer 176 - Talking Heads "Houses In Motion"

Nigdy nie ścigałem się z nikim w kwestii liczby przesłuchanych płyt, acz z pewnością jest ich o wiele mniej niż bym chciał i nieco więcej niż w przypadku przeciętnego słuchacza Radia ZET.

Moja, i chyba nie tylko moja, przygoda z muzyką przypomina trochę krążenie w ogromnym labiryncie z tysiącami ukrytych pomieszczeń - początkowo wydaje się, że wiesz, gdzie jesteś i znasz drogę. Potem zaczynasz zdawać sobie sprawę, że kolejne korytarze łączą się i rozdzielają, trafiasz na pokoje, w których nigdy wcześniej nie byłeś, a w miarę upływu czasu nie tylko nie znajdujesz drogi wyjścia, a gubisz się w tym wszystkim jeszcze bardziej.

Czasem napotykasz miejsca nudne i bezbarwne, wtedy porzucasz je bez wyrzutów sumienia i idziesz dalej. Czasem zatrzymujesz się i przyglądasz bliżej, szukasz ukrytych detali, znajdujesz przejścia prowadzące do tajemnych skarbców, pełnych dźwięków, których nigdy wcześniej nie słyszałeś.

W jednym z takich miejsc znalazło się "Houses In Motion" - postulat inteligentnej, ale nie przeintelektualizowanej muzyki rockowej, przy tym nieprawdopodobnie energetycznej, buzującej od funkowej energii. Dodatkowo motywacja by dalej na własną rekę penetrować wnętrze labiryntu.

Przyszła jednak także smutna refleksja: nigdy nie będę w stanie poznać choćby promila muzyki, która mogłaby mnie zainteresować w podobnym stopniu co Talking Heads, bo czasu i życia mi na to nie starczy. Jeśli więc się ścigam, to wyłącznie z samym sobą.



wtorek, 28 czerwca 2011

Numer 177 - I Love You But I've Chosen Darkness "According to Plan"

Tak graliby The Beatles, gdyby nadal istnieli - ile to razy dało się słyszeć podobne, pseudo profetyczne wariacje na temat "co by było gdyby". Bezpieczeństwo powyższego stwierdzenia, a zarazem zerowe ryzyko ewentualnej kompromitacji wynika z prostego faktu, że połowa składu The Beatles nie żyje. W miejsce tej grupy da się jednak wstawić dowolną inną, już nieistniejącą i zabawa zaczyna się od nowa.

Nie chodzi jednak tylko o niewinne filozofowanie na temat przeszłości, w parze z jednym idzie drugie - dumne pasowanie innego wykonawcy na następcę poprzedników. Mówiąc "tak grałaby grupa X, gdyby istniała" przekazujemy symboliczną palmę pierwszeństwa. Ale że natura bywa złośliwa, czasem pozwala nam się przekonać o prawdziwości podobnych tez, bywa, że ze szkodą dla wszystkich zainteresowanych. Potem jest i płacz i zgrzytanie zębów, bo dotychczasowi mistrzowie sporządzili danie, którego nie dalibyśmy nawet bezpańskiemu psu, coby nie dostał rozwolnienia, młodej nadziei roku jest głupio, a ten co powiedział, co powiedział, mówi, że powiedział tak, ale na myśli miał, co innego. Jak już więc porównywać, to lepiej posprawdzać wcześniej nekrologi dla pewności.

Biorąc pod uwagę te wytyczne zaryzykuję stwierdzenie, że "According to Plan" brzmi tak, jak graliby Joy Division i The Smiths, gdyby Ian Curtis się nie powiesił, a w zamian rozwiódł z żoną Deborah, a potem na prywatce u Roberta Smitha poznał Morrisseya, związał się z nim i żyli by długo i burzliwie. I wybaczcie z góry, jeśli jednak się mylę.



niedziela, 26 czerwca 2011

Przerywnik niedzielny - Silverchair "Straight Lines"

Wczorajszy wieczór i noc upłynęły na nieoczekiwanej imprezie urodzinowej. Moja dziewczyna sprytnie to wymyśliła trzymając wszystko w tajemnicy i wywabiając mnie z domu ("idź z Jackiem i Agatą na piwo, zrelaksuj się"), a potem sytuacja potoczyła się tak, że mieliśmy wpaść na chwilę do mnie, bo Agata nie widziała jeszcze naszej córki. W domu czekała jednak już Agnieszka z tortem i kolacją, a w raz z nią reszta znajomych. Póki co to największa niespodzianka tego roku. I pocieszenie za to, że mój wiek nie kończy się już na "ścia".

Dzisiaj z kolei udaliśmy się do Brunnen, złapać oddech po wczorajszej imprezie. Jako, że w pośpiechu nie zabrałem żadnych płyt, a szwajcarskie radio potrafiło zaproponować jedynie DJ Bobo (mini anegdotka, jego mama ma warzywniak w sąsiadującym z moim miasteczku), w mniej rozmownych chwilach próbowałem przypomnieć sobie piosenki, których dawno już nie słuchałem i przypomniałem sobie tą, moją ulubioną z repertuaru zespołu, który kiedyś próbował kanalizować swój bunt w nirvanowatym stylu, a w końcu przeszedł na jasną stronę mocy, zaprzyjaźniając się z Savage Garden.



wtorek, 21 czerwca 2011

Numer 178 - Paradise Lost "One Second"

Od drobnych wątpliwości (czy te blogowe historyjki naprawdę kogoś bawią?), po większe (patrz jak piszą koleżanki i kolegi i ucz się zamiast uprawiać grafomanię), aż do olbrzymich (czy grzebanie we wspomnieniach muzycznych ma jakiś sens?!?) droga poprowadziła do kryzysu prawie średniego. Zrezygnowany gapiłem się na moją skromną kolekcję płyt, przepatrywałem kolejne albumy z mp3 upchane na przenośnym dysku, który dostałem od narzeczonej na Gwiazdkę. I myślałem, że może to jest właśnie moment, w którym powiem sobie dość.

Logika podpowiada, że takie punkty zwrotne mogą kierować ku lepszemu albo gorszemu. W końcu przyszła więc refleksja, że może te wątpliwości to normalna kolej rzeczy. Taki zimny prysznic, by nie pogrążyć się w samozadowoleniu i zweryfikować swoje poczynania. Faktem jest, że piszę tylko i wyłącznie dla przyjemności, ale czy to zwalnia mnie przed umysłową dyscypliną i uprawomocnia do opublikowania każdego knota, który przyjdzie mi do głowy?

Podczas walki z impasem błysnęła w głowie także myśl o tym, co działo się na scenie metalowej w połowie lat 90', kiedy największe tuzy tak zwanego klimatycznego metalu odchodziły od korzeni sięgając po nowe, kontrowersyjne niejednokrotnie dla metalowej publiki, środki wyrazu (vide: "Sin/Pecado" Moonspell, "Alternative 4" Anathemy, "One Second" Paradise Lost, "Deeper Kind of Slumber" Tiamat" czy "34.788%...Complete" My Dying Bride). Czy działo się to w rezultacie wahań co do sensowności dotychczasowej drogi? Czy było próbą odnalezienia nowej tożsamości? Słowem, jakaś forma kryzysu? Jeśli tak, to przypisując mojemu własnemu kryzysowi jakąś muzyczną nutę przewodnią, nie mógłbym nie sięgnąć po utwór z jednego z tamtych albumów.

Jeśli kiedyś ogarnie mnie prawdziwy kryzys wieku średniego, nie kupię Porsche. Przehulam całe oszczędności na płyty, wymarzoną gitarę w niebieskim kolorze oraz koncert Everclear. Jak już ochłonę, siądę i napiszę o tym kolejny wpis.



niedziela, 19 czerwca 2011

Numer 179 - Queen "These Are The Days Of Our Lives"

Nie wgłębiałem się nigdy w badania na temat postrzegania śmierci przez dzieci i nie potrafiłbym określić momentu, w którym bańka niewinności lat dziecięcych pęka pod naciskiem ciężaru faktu o nietrwałości życia ludzkiego i całego smutku tego świata, który nieustannie nas otacza. Może to nawet nie temat na bloga poświęconego muzyce, wielu ludzi spycha temat śmierci na margines, próbując nie przejmować się na zapas tym, na co i tak nie mają wpływu. Pewnie i całkiem słusznie.

Jednak za każdym razem, gdy trafiam na "These Are The Days Of Our Lives" przywołuję w pamięci umierającego Freddiego Mercury, rozmowy moich rodziców o nim, wtedy jeszcze, gdy byłem dziesięciolatkiem i nachodzi mnie refleksja, że to było prawdopodobnie pierwsze doświadczenie śmierci, które dotarło do mnie w tak mocny i bezkompromisowy sposób, w jakiś sposób wieszcząc koniec beztroskiego dzieciństwa. Może wydawać się, że kryje się w tym sporo przesady, tyle, że nigdy potem nie potrafiłem już słuchać Queen bez tego - nazwijmy to podniośle - brzemienia i nawet kawałki w rodzaju "Radio Ga Ga" czy "Don't Stop Me Know" zdawały się brzmieć - wbrew obiektywnym przesłankom - po prostu smutno.

Nie wiem z całą pewnością czy to efekt dziecięcej traumy, zbyt silnie osadzonej w pamięci, ale Queen po dziś dzień pozostaje dla mnie najsmutniejszym zespołem świata.



wtorek, 14 czerwca 2011

Numer 180 - Madness "House Of Fun"

Niejednokrotnie to, co przeraża najbardziej, kryje się w zupełnie niepozornych rzeczach. Nie bez powodu to właśnie niewinne melodyjki w filmach grozy potrafią przestraszyć nie na żarty - dźwięki pozytywki, dziecięca kołysanka, odgłosy wesołego miasteczka.

"House of Fun" sprawia wrażenie łączenia obu tych kontekstów, co w jakiś sposób tłumaczyłoby niepokój towarzyszący mi w czasie słuchania tej piosenki. Z pozoru mamy do czynienia z skocznym utworem ska. Pod spodem widzę jednak klowna o czerwonych ślepiach, który szykuje się by urwać komuś łeb.

Madness przypisywano, niesłusznie zresztą, sympatie skinheadowskie. Do dziś pamiętam kolegę z klasy, który przez całe dwa tygodnie szkolnego zimowiska męczył nas puszczaną na okrągło kasetą z muzyką skinheadowską. W pewnym sensie było to o wiele straszniejsze niż wszystkiego czerwonookie klowny tego świata.



sobota, 11 czerwca 2011

Numer 181 - Stroke "Sob"

Cisza. Parno, ciężko złapać oddech, kłębiaste chmury od rana gromadzą się nad miasteczkiem. Dym z kominów unosi się prosto w górę, czuć zapach palonej trawy. Tego i tamtego sortu. Ludzie na drodze poirytowani, ale duszą jeszcze w sobie złość, choć są na skraju emocjonalnej eksplozji. W markecie podobnie, naburmuszona ekspedientka z łaską rzuca na ladę 15 deko szynki wiejskiej w plasterkach. Jakieś dziecko mruży złowieszczo oczy patrząc w moim kierunku. Wychodzę na zewnątrz, chmury gęstnieją, serce zwalnia tempo, a ja nie mogę już prawie złapać tchu. Zamykam oczy i próbując się uspokoić, zmuszam mózg do transpozycji atmosfery dzisiejszego dnia na muzykę. Po kilku chwilach w mojej głowie zaczynają pojawiać się pierwsze dźwięki.



środa, 8 czerwca 2011

Numer 182 - Smashing Pumpkins "Thirty Three"

Gdybym miał wskazać element muzycznej układanki, decydujący o tym czy piosenka mi się podoba czy nie i wybierać między szeroko pojętą warstwą muzyczną, zawartością tekstową czy linią wokalną, po chwili wahania postawiłbym na ten trzeci.

Dziwny to z pozoru wybór - czy to jak się śpiewa ważniejsze jest od tego, o czym się śpiewa i co się gra? Łapię się jednak na tym, że nawet najfajniej poprowadzona melodia i najambitniejszy tekst nie uratują dla mnie piosenki z nudną albo co gorsza irytującą interpretacją i co za tym idzie, nie potrafię mimo sympatii do człowieka słuchać Michała Bajora (pozdrawiam fanów!). W drugą stronę system jednak działa i płaski melodycznie i ubogi aranżacyjnie utwór potrafi wywołać gęsią skórkę i zafascynować, gdy ten kto śpiewa, śpiewa fajnie. Wtedy nawet banalne liryki nie przeszkadzają.

Niemal szczenięcej ekscytacji doznaję za każdym razem, gdy słucham "Thirty Three", znajdując tu emocjonalny, ale nie egzaltowany wokal, frazy, gdzie nawet wtrącane "love can last forever" nie brzmi banalnie i słyszę kogoś, kto mówi do mnie językiem, który potrafię usłyszeć i przede wszystkim zrozumieć. Wtedy włączam klip i zderzając obrazy z dźwiękiem i słowem ekscytacja rośnie po tysiąckroć, a ja rozmazuję na twarzy łzy wzruszenia i czuję się jakbym właśnie przeżywał najlepsze momenty mojego życia.



sobota, 4 czerwca 2011

Numer 183 - Coldplay "Life In Technicolor II"

Dałaś nam nieźle popalić.

Zaczęło się w zeszły wtorek późnym wieczorem. Wzięłaś nas z zaskoczenia. Błyskawicznie chwyciłem za telefon i zadzwoniłem do kliniki. Potem do pani doktor. A może odwrotnie, nie pamiętam już. Zostawiliśmy bałagan na stole, na podłodze rozrzucone w pośpiechu ubrania i wsiedliśmy do Chomiczego Kakao (dziwna nazwa dla samochodu, ale ma swoje uzasadnienie, kiedyś zrozumiesz). W Hirslanden byliśmy około północy. Pierwsze badania przeszły pomyślnie i teraz pozostało czekać. Następnego ranka czekaliśmy nadal, kolejne badania, kolejne pielęgniarki i położne. Telefony do rodziny, do pracy, pierwsze nieśmiałe informacyjne statusy na Facebooku. W międzyczasie Sepp Blatter objął ponownie prezydencję FIFA, a ja zjadłem kaczkę po sajgońsku w pobliskim tajsko-chińskim barze. Czekaliśmy dalej. W sumie około trzydziestu paru godzin.

Wiedziałem, że nie dasz zrobić się w bambuko i nie pozwolisz na konsolidację prezentów z okazji Dnia Dziecka i Twoich urodzin. Przeczekałaś więc cały dzień, a tuż po północy z 1go na 2go znów się zaczęło. Obstawieni przez położne i anestezjologa czekaliśmy kolejne godziny. Usypiałem przy Twojej mamie na stojąco. Spanikowana rodzina dzwoniła co chwila. Rano zapadła decyzja o cięciu cesarskim. Pozwolili mi przy tym być. Dostałem zielony kostium, zielone spodnie, buty, maseczkę i czepek - czułem się jak w serialu Chirurdzy.

Kilkanaście minut przed dziewiątą zobaczyłem Cię podnoszoną ponad parawan, który chronił Twoją mamę. Kilkanaście sekund później powiedziałem Ci pierwsze "cześć". Kilkanaście godzin później oboje podnieśliśmy ręce w geście zwycięstwa. Veni Vidi Bebici. Zuzanno, witaj w naszym świecie.



wtorek, 31 maja 2011

Numer 184 - Twilight Singers "Teenage Wristband"

Harold Camping faktycznie pomylił się w swoich obliczeniach. O równe siedem lat. Koniec świata nie nastąpił jednak w asyście nuklearnych wybuchów, spadających meteorów czy skoordynowanej erupcji wulkanów i trzęsień ziemi. Zaczęło się od "Purple Rain". Wcześniej jednak wszyscy się przeziębili.

Pozornie niewinna epidemia lekkiego przeziębienia objęła swoim zasięgiem 99,9% populacji naszego globu. Sprzedano setki milionów chusteczek, środków na katar i witaminy C - co w części zrekompensowało załamanie gospodarcze. Systemy immunologiczne szybko wytworzyły przeciwciała i wszyscy wrócili do zdrowia bogatsi o jeden mały drobiazg, o którego właściwościach mieli się przekonać już wkrótce. Stali się wrażliwsi na muzykę. Niekiedy bardzo wrażliwi.

Pokaz multimedialny w 6D z okazji otwarcia Centrum Kultur Świata w Genewie zawierał wykonanie ""Purple Rain"" Prince'a, które nie było w założeniu centralnym punktem programu, choć właśnie nim się stało. Eksplozja rozsadzająca głowy i wnętrzności kilkunastu wielkich tego świata oraz kilkuset pozostałych widzów nastąpiła równo 30 sekund po rozpoczęciu utworu. Wtedy jeszcze nie wiązano tej tragedii bezpośrednio z muzyką.

Wypadki potoczyły się szybko. Dziesiątki tysięcy kolejnych zgonów poskutkowały wydaniem globalnych dekretów o całkowitym zaprzestaniu nadawania wszelkiej muzyki. W ogromnych piecach palono Ipody, wszelkiej maści odtwarzacze mp3, boomboxy, wieże audio. Badania wykazały, że ludzkość ma różne stopnie tolerancji na różne gatunki - przykładowo, grunge powodował drgawki, eurodance - wymioty i biegunkę, hip hop - paraliż, a utwory Tori Amos niemal natychmiastową śmierć.

Kwestią czasu było wykorzystanie nowego odkrycia w celach militarnych. Soniczne fazery - jak je nazwano inspirując się starym serialem Star Trek - naładowane playlistami otwarły nowy rozdział w historii zbrojeń. W końcu jakaś radykalna grupa religijna odpaliła pierwszą nuklearno-piosenkową bombę. Przy dźwiękach "Ooops, I did it again" zginęło 95% populacji Paryża. Parę dni potem podobny ładunek eksplodował w Berlinie ("Forever Young" Alphaville) i stolicy Unii Europejskiej - Warszawie ("Ta Ostatnia Niedziela"). Tuż po tych wydarzeniach odnotowano niewyobrażany skok akcji producentów stoperów i słuchawek zagłuszających dźwięki otoczenia. Giełda jednak, podobnie jak większość rządów Europy padła niewiele później i zapanowała anarchia. Soniczne fazery weszły do powszechnego użytku. Od tej pory każdy bronił się sam.

Pisząc te słowa chowam się w brudnym zaułku na terenie zniszczonego centrum Katowic. Z ulicy dobiega kolejny krzyk i odgłos upadającego ciała. Sprawdzam magazynek fazera. Zostało mi kilka Guns'n'Roses (dobre do czasowego otępienia), dwie Norah Jones (powoduje śpiączkę) i jeden kawałek Twilight Singers (miażdży krtań). Niewiele. Przeładowuję Twilight Singers i staram się zebrać moje prawdopodobnie ostatnie myśli. Przypominam sobie pewien ranking z czasów młodości - piosenkę, którą chciałoby się usłyszeć przed śmiercią. Wiem, że wkrótce ją usłyszę. Tyle, że to nie ja ją wybiorę.



niedziela, 29 maja 2011

Numer 185 - Arkarna "Insecurity"

Płyta z małpą na okładce. Najbardziej tajemnicza w mojej kolekcji. Kupując ją, kupowałem album odarty dla mnie ze wszelkich kontekstów - nie znałem odpowiedzi na pytanie kto, gdzie, kiedy, dlaczego i niespecjalnie mnie to interesowało. Ważna była małpa na białej kopercie okładki, mniej ważny napis - "arkarna. fresh meat".

W świecie gdzie spontaniczne wyszukiwanie muzyki jest na porządku dziennym nie ma obaw o odnotowanie wpadki. Nie podoba Ci się? - zmieniasz artystę na spotify, kasujesz mp3, nie dosłuchujesz stream'a z myspace'a. W epoce przedinternetowej ryzyko było większe. Ja stawiałem na szali całe moje kieszonkowe dla zespołu którego nie znałem ani ja, ani żaden mój znajomy. Teoretycznie mogłem ją sprawdzić w stanowisku odsłuchowym. Tamten sklep takowego nie miał. Zresztą, liczył się spontan. I tamta małpa z okładki.

Zaskakujące, ale od lat nie było miesiąca, żebym nie wrócił do tej płyty. Funkcjonowała na zasadzie perfekcyjnego tła, bez odniesień do wydarzeń z mojego życia, bez dopisywania jej szczególnych znaczeń. Niemal jak muzak - muzyka funkcjonalna, tyle, że bez funkcji. Ona po prostu była.

Do dziś nie sprawdzałem czy Arkarna nagrali coś poza "Fresh Meat. Nagrali.



czwartek, 26 maja 2011

Numer 186 - Shelter "Know So Little (So Well)"

Zostało ich raptem kilka. W pudełku po butach, podniszczone, z ascetycznymi okładkami drukowanymi na domowej drukarce, bez wymyślnych tytułów, oznaczone przeważnie jedynie datą. Ich zawartość była często wymieszana niczym jakiś bigos fusion czerpiący inspirację z kuchni kilkunastu narodów. Mixtape'y. Kasetowe składanki.

Nie wiem, ile ich nagrałem: kilkadziesiąt, kilkaset? Większość trafiała do znajomych i przyjaciół. Bywały wśród nich składanki koncepcyjne, którym przyświecała jakaś prosta idea, motywy łączące. Czasami okazywały się niezamierzenie całkiem zgrabnymi dziennikami tamtych szczenięco-licealnych "Cudownych Lat". Kilka z tych mixtapeów nagrałem dla dziewczyn, które wpadły mi w oko. Z czystej sympatii, bez żadnych niecnych planów w tle. Nie wierzycie, prawda?

Bezustannie szukałem metody transmutacji materiału muzycznego w składankę idealną. Bez większych sukcesów. Każda składanka po kilku testowych odsłuchach wydawała się niespójna lub niepełna. Nie pomogły rady Roba z "High Fidelity" - różnicować tempo, nie wrzucać utworów tego samego wykonawcy etc. W końcu zarzuciłem nagrywanie składanek. Raz na jakiś czas tylko włączę sobie którąś z tych starych kaset na dogorywającym jamniku. Sięgam więc po jedną z nich, przewijam trochę do przodu i wciskam play...



wtorek, 10 maja 2011

Przerywnik wyjazdowy Farewell Continental "Total Devastation"

Ostatnio nosi mnie trochę to tu, to tam i ma to przełożenie na aktywność na blogu, w ubiegłych tygodniach mogłem zapomnieć o jako takiej regularności publikowania postów. Nie oznacza to, że tracę parę - mój wielki plan postawienia kropki przy wpisie numer jeden nie zmienia się w żadnym względzie.

Tymczasem jednak muszę znowu wyjechać i na kolejne półtora tygodnia będę odcięty od (prywatnego) internetu w mniejszym lub większym stopniu. Na pocieszenie zostawiam Farewell Continental i "Total Devastation" - jedną z moich ulubionych piosenek ubiegłego roku ocierającą się o coś, co brzmi jak odmłodzeni REM nagrywający shoegazeowaną, piwniczną wersję "Imitation of Life" z koleżanką ze studiów.

A ja dopakowuję torbę, zgrywam album Farewell na odtwarzacz mp3 i nie mówię żegnaj, a do (rychłego) zobaczenia.



poniedziałek, 9 maja 2011

Numer 187 - Garbage "I Think I'm Paranoid"

Nie jestem raczej typem kolekcjonera. Nie składowałem puszek. Miałem jedynie przejściowe epizody z obrazkami z gumy Turbo i Kaczora Donalda. Zbiór kapsli był zaś podyktowany praktycznymi względami - nie da się grać w kapsle bez kapsli.

Płyt, a wcześniej kaset nigdy nie zbierałem regularnie, raczej wyrywkowo. Tu jedna, tam druga i najbardziej cieszyły te upolowane okazyjnie - zostało mi to zresztą do dziś i gdy parę tygodni temu nabyłem oryginał "Discovery" Daft Punk w wyjątkowo niskiej cenie, cieszyłem się jak dziecko. Niby zadanie ułatwiają Ebaye i Allegro, ale nic nie zastąpi przyjemności wygrzebania szukanego przez siebie albumu z zakurzonych przegródek komisu położonego na uliczce, na którą mało kto już zagląda.

Heaven sends and heaven takes - niektóre płyty ginęły bezpowrotnie pożyczone kolegom kolegi koleżanki. Niektóre oddawałem dobrowolnie i nigdy nie miałem problemu z tą formą dzielenia się muzyką, pod jednakże małym warunkiem: oddawałem ją osobie, która potrzebowała ją w pewien sposób bardziej niż ja. Puścić muzykę w obieg, podać ją dalej niczym bezinteresowny gest przyjaźni - w tej postaci realizowały się moje idealistyczne marzenia o pokoju na świecie.

Od jakiegoś czasu zastanawiam się czy moja córka będzie miała pożytek z tej mojej kolekcji i będzie odkrywała tam rzeczy, jak ja niegdyś odkrywałem w szpulo- i kasetografii mojego taty. Moją pierwszą w kolekcji płytę, czteroutworowy singel, zapakowany w cienkie, porysowane już pudełko, z zielono-żółtą kopertą okładki odłożę dla niej na pewno.



poniedziałek, 2 maja 2011

Przerywnik wtorkowy - Lisa Nilsson "Tror På Dig"

Lisa Nilsson to ta dziewczyna, którą odrzuciłem na pierwszym roku studiów (patrz ten post), a czuję, że należy jej się mała rehabilitacja. "Tror På Dig" jest przesłodzone i momentami spada do poziomu kotletowych przyśpiewek Celine Dion w Las Vegas, ale pierwsze pięćdziesiąt sekund utworu jak lubiłem, tak lubię i cenię sobie także ze względów praktycznych - w ćwiczeniach z fonetyki języka szwedzkiego jest niezastąpione.



niedziela, 1 maja 2011

Numer 188 - Disasteradio "No Pulse"

Poznałem go na Off Festiwalu przed paroma laty. Bulbasek sympatyczny, jak by powiedział klasyk, schowany za baterią mikserów, sekwencerów i syntezatorów dał ultraenergetyczny koncert około pierwszej w nocy i od razu kupił małą, ale aktywną publiczność. Czy zadecydowała o tym jego aparycja czy może tęsknota za czasami, gdy w naszych domach królowały komputery Atari i Commodore 64? - tego nie wiem, ale z całą pewnością Disasteradio potrafi intrygować swoją mieszanką 8-bitowego popu, groteski, surrealizmu i kiczu przekraczając czasami granice tolerancji słuchacza. Jeśli chcesz sprawdzić swój limit, posłuchaj "No Pulse", ten refren to prawdopodobnie najbardziej irytujący moment w historii muzyki.



środa, 27 kwietnia 2011

Numer 189 - Shawn Mullins "Yellow Dog Song"

Rzut oka na parę przypadkowych postów na moim blogu wystarczy, by stwierdzić, że przeważa muzyka nieskomplikowana: emocje noszone niejednokrotnie pojedynczymi uderzeniami strun gitar, prostymi klawiszowymi plumkaniami, równym rytmem. Nie znaczy to, że odrzucam bardziej skomplikowanie formalnie rzeczy - każdy lubi się w końcu czasem pochwalić, że przesłuchał muzyczny odpowiednik "Ulissesa" Joyce'a. Ale to nie ta część muzyki jest zwierciadłem mojej duszy.

Podobno gusta są w jakimś stopniu uwarunkowane genetycznie - co mam jednak powiedzieć na to, że upodobania moje, moich rodziców i brata różnią się tak drastycznie i przemawia do nas zupełnie inna muzyka? Czasem to powód do zabawnych rodzinnych sprzeczek, gdy każde z nas próbuje przekonać pozostałych o genialności odkrytego przez siebie kawałka.

Gdybym puścił bratu "Yellow Dog Song", pokiwałby głową ze zrozumieniem i starał się okazać zainteresowanie, ale wiem, że mandolina i wiejska aura tej piosenki nie przekonałaby go na tyle, by odsłuchał ją potem w samotności. Zmieniłby raczej temat i pogadał o najlepszych tekstach Bendera z Futuramy czy wspomniał o tym, że kupił nam "Wiśnię w Piwie". A co do "Wiśni w Piwie" zgadzamy się dokładnie w 5,2 procentach.



poniedziałek, 11 kwietnia 2011

Numer 190 - The Jam "That's Entertainment"

Za kilka dni jadę na upragniony urlop do Polski. Rodziny i przyjaciół nie widziałem kawał czasu, nie ma się więc co dziwić, że w tym momencie żyję praktycznie już tylko tym wyjazdem. Powoli pakuję walizkę, domykam najważniejsze sprawy w pracy, dzwonię po znajomych i planuję każdy dzień po kolei. Na przenośny odtwarzacz zaczynam zbierać piosenki i albumy, w których chciałbym mieć towarzysza podróży. Robię to od zawsze przed każdym wyjazdem, urlopem, wycieczką czy delegacją. Nie wybieram jedynie nowych rzeczy, zaległości do nadrobienia, często sięgam po muzykę dobrze osłuchaną, ale taką bez której nie wyobrażam sobie podróżowania. To taki mój niezbędnik.

Muszę wybierać mądrze, bo ta ścieżka dźwiękowa będzie towarzyszyła mi przez najbliższe dwa tygodnie, niezależnie od miejsca i od aury. Część już skompletowałem. Jeśli chcecie wiedzieć, co mi zagra, sprawdźcie poniżej. Do usłyszenia z końcem kwietnia.



czwartek, 7 kwietnia 2011

Numer 191 - Orgy "Platinum"

Oglądając klip do "Opticon" nie sposób oprzeć się wrażeniu, że oto objawiają nam się wyżyny autolansu i najobleśniejsza postać syntetycznego macho-rocka epatującego obleśnie odzianą w lateksy i upieprzoną eyelinerami seksualnością. Muzycznie też nie ma czego szukać, bo prosta motoryka i szczątkowa melodia prowadzona pojedynczymi, rozmytymi gitarowymi riffami stanowią świetny argument przeciw i tak cholernie niewiarygodnej tezie o wyższości rocka nad muzyką pop.

Nie planowałem wrócić do Orgy na blogu. Przypomniała mi się wprawdzie mało oryginalna anegdotka o szukaniu ich piosenek w kazaa czy napsterze i otrzymywaniu wyników, które z muzyką miały mało wspólnego. W tle błyskała też myśl o brzydkiej okładce drugiej płyty i wspomnianym wyżej tandetnym klipie do "Opticon", przy którym swego czasu lubiłem jednak pojoggingować. Nic wartego wspomnienia, ale potem wpadła mi w ręce kaseta z nagranym "Platinum".

Od początku czuć, że sprawa ma się lepiej z "Platinum" niż z "Opticonem". Nieco bardziej rozbudowany rytm skąpany w ponownie bezkształtnych, rozprowadzanych nierównomiernie partiach gitar i wprowadzającym kameralną, senną balladowość wokalu, jednak utwór traci na sile wyrazu mniej więcej od 2:15 minuty przerzucając do rozczarowującego outro pokraczny mostek. Mniejsza o ten nieudany fragment. To, co uderzyło mnie najbardziej po latach, to jak mocno "Platinum" przywołuje obrazy, te wszystkie wczesnolicealne małe apokalipsy rozgrywające się w scenerii pre- i postindustrialnego Górnego Śląska, miejsc, które w wielu przypadkach zniknęły już pod ciężarem galerii handlowych, parków wodnych czy parkingów, a które do życia przywraca już tylko ta muzyka i kilka zdjęć, które zrobiłem moim starym Zenitem.





wtorek, 5 kwietnia 2011

Numer 192 - ZZ Top "Blue Jean Blues"

Za każdym razem się na siebie złoszczę i prawie za każdym razem powtarzam ten sam błąd - nie prasuję spodni wieczór przed dniem roboczym. Skutkuje to wyrywaniem z porannego rozkładu porannej prasówki, płatkami z zimnym mlekiem na śniadanie i prysznicem dwa razy krótszym niż zwykle. Rozstawiam więc przenośną deskę, chwytam za żelazko, dolewam mineralnej bez gazu, bo destylowana dawno się skończyła, ustawiam opcję "para" na maks, białe kłęby przebijają się przez grubą tkaninę rozleniwiając ją nieco i łudzą uczuciem lekkości, ja ten moment bezwzględnie wykorzystuję, redukuję parę, przekręcam termostat aż za trzecią kropkę próbując dobić do legendarnej czwartej, a lampka kontrolna żarzy się i mruga swoim pomarańczowym okiem. Dociskam duszę żelazka niczym walec wgniatający asfalt w dziury pozimowe, konsekwentnie niwelując każde wgniecenie. Piekielne temperatury łamią opór ostatnich fałd, ostatni fragment nogawki ulega niszczycielskiej mocy mojego żelazka. Z dumą zdejmuję spodnie z deski, zakładam, próbuję dopiąć i...



piątek, 1 kwietnia 2011

Numer 193 - Jimmy Eat World "12.23.95"

Trochę, jak to się mówi, z dupy pisać o piosence traktującej o świętach Bożego Narodzenia na progu kwietnia i budzącej się wiosny, ale wbrew pozorom obie pory roku wyzwalają we mnie podobne pokłady wrażliwości. W nostalgiczny nastrój wprowadza mnie zarówno spadający grubymi płatkami wieczorny śnieg, jak i zachodzące na bezchmurnym, błękitno-czerwonawym niebie słońce. Łatwo się łapie na takie chwyty, rozmarzam się wtedy na chwilę, bo wrażliwy chłopak jestem. Nie wiem, może ta nostalgia jest moim własnym, bezwzględnym wrogiem nakłaniającym mnie czasem, by nieco na wyrost punktować wyżej piosenki pasujące mi pod te moje wyidealizowane obrazy. Przyznaję więc, mam słabość do Jimmy Eat World. Podobnie jak do widoku małych, rumianych prosiaczków, które od zawsze potrafiły rozmiękczyć moje serce.



środa, 30 marca 2011

Numer 194 - Gang Gang Dance "First Communion"

Bunga bunga - wiadomo, wszyscy piętnują, ale jakby kto dostał wejściówkę to do kosza by nie wyrzucił. W ciągle rześkim potoku kolejnych plot i skandali umyka pytanie o podkład dźwiękowy tych wyuzdanych melanży. Może ściągnęli Drupiego z San Remo? Czy o oprawę części sado-maso zadbał Rammstein? Bo to, że imprezę otwarło pytanie - po ile ta ryba? - pewnego gościa z Niemiec to już tajemnica poliszynela. Bunga, bunga czyli musi być też taniec. Pamiętam, jak kiedyś dość regularnie chodziliśmy ze znajomymi do krakowskiego klubu Shisha - drogiego jak cholera, ale taniec brzucha gratis, a po pokazach wspólne tańce egipskiego wodzireja i gości klubu, i to w czasach zanim Polacy tłumnie ruszyli nad Morze Czerwone. Słuchając "First Communion" nie mogę oprzeć się myśli, że to byłoby świetne uzupełnienie tych bunga bunga szaleństw, kusząca gwarancja dzikiej zabawy podlanej tonącą w oparach aromatyzowanego tytoniu melodią i nieposkromionymi, plemiennymi rytmami. I jeśli kiedykolwiek dostanę z Włoch zaproszenie, do walizki obok pluszowych kajdanek wrzucę sobie cd z tym właśnie utworem.