środa, 29 września 2010

Numer 257 - Cocteau Twins "Fotzepolitic"

Jesień przyszła tak jak zawsze we wrześniu i w tym jakże banalnym stwierdzeniu kryje się także równie banalna, acz okrutna prawda - lato 2010 odeszło do historii. Wieczory, gdy łaskotani ciepłymi promieniami zachodzącego gdzieś o 22:00 słońca mogliśmy bez obaw jeść z A. kolację na balkonie i delektować się winem minęły, przynajmniej do następnego lata.

"Fotzepolitic" pomaga mi utrwalić te chwile i zatrzymać uciekające za horyzont lato, wrócić myślami parę tygodni wstecz, odciąć się od pojawiających się już tu i ówdzie promocji przedświątecznych i odgonić nieuchronną katastrofę wyrażoną w kilku prostych słowach: "zima znowu zaskoczyła drogowców". Rozmarzony głos Elisabeth Fraser, rozmyte brzmienie gitar, miarowo nabijany rytm to wszystko, czego potrzebuję i wręcz namacalnie czuję tamte wakacyjne ciepło, że aż prawie mnie parzy. A nie, to tylko kaloryfery włączyli.



wtorek, 28 września 2010

Numer 258 - Marit Bergman "Tomorrow is Today"

Czasami chciałbym, żeby jutro było już dziś. Jak wtedy, gdy czekałem na upragniony urlop w Meksyku i ostatnie godziny w pracy ciągnęły się w nieskończoność. Albo tuż przed wyjazdem na półroczne stypendium, gdy przebierałem nogami i nie mogłem spać, myśląc, jak tam będzie, czy wszystko spakowałem i czy prom się nie opóźni. Ale też wtedy, gdy ważyła się moja studencka (lub niestudencka) przyszłość i stres mnie pożerał w obawie przed efektami zdawanego właśnie egzaminu wstępnego na UJ.

Marit Bergman - tak na mój gust - śpiewa zarówno o napięciu związanym z bliskim nadejściem momentu, na który tak bardzo czekaliśmy, jak i o uczuciu radości towarzyszącej jego nadejściu. Podkreśla to zwłaszcza tą niecierpliwą, nerwową partią pianina i dźwiękową eksplozją tuż pod koniec pierwszej zwrotki i słuchając "Tomorrow is today" cieszymy się razem z nią. Ona prawdopodobnie nie stresowała się wynikami kolokwium. Nie oczekiwała z utęsknieniem wyjazdu egzotycznego. Miała zgoła inną motywację.

Chyba podobną jak moja. Bo właśnie teraz chciałbym, żeby jutro było już dziś.



poniedziałek, 27 września 2010

Numer 259 - Junior Boys "FM"

Idąc w kierunku wyjścia czuję jak podeszwy butów lepią się do podłogi, ostatni rzut oka na bar, gdzie jakaś zagubiona dusza próbuje usnąć na kontuarze. Wkładam do uszu słuchawki, wciskam play. Potem otwieram drzwi. Uderza mnie ostry podmuch zimnego wiatru, na zewnątrz jest pusto i głucho. Szum tej części miasta, który kojarzę z codziennych dojazdów do pracy, o tej porze jest schowany w knajpach, domach, klubach i salach koncertowych. Błąd. O tej porze on po prostu nie istnieje. Kieruję się w prawo, po około dziesięciu minutach mijam po lewej kościół Mariacki, dalej jakiś, o dziwo czynny, kebab. Dochodzę do miejsca dumnie określanego mianem Rynku. Pusto, nie ma ani kwiaciarek, ani tramwajów przecinających to miejsce kilkanaście godzin na dobę. W oddali widać oświetloną na żółto kopułę Spodka.

Kieruję się w stronę dworca, który jest prawdopodobniej najbrzydszym dworcem świata, ale żywię do niego wyraźny sentyment. Po prawej żaba w fontannie, miejsce spotkań i kiedyś punkt płukania strzykawek okolicznych ćpunów. Skręcam w prawo, mijam Żabę i idę prosto przed siebie. Siadam na ławce. Za szybą oświetlone półki wypełnione po brzegi perfumami dla niej i dla niego. Pamiętam, jak przy stoliku pedicurzystki jeden ze sprzedawców wyciskał sobie pryszcze nie dostrzegając przy tym, że w tej niesmacznej sytuacji widzą go wszyscy czekający na autobus ludzie. Dochodzi 5:24, powoli robi się jasno, podjeżdża pierwszy tego dnia autobus. Wsiadam i od razu zasypiam.



środa, 22 września 2010

Numer 260 - Band Of Horses "Is There A Ghost"

Podobno człowiek przesypia jedną trzecią swojego życia. Snu nigdy dość i z reguły pragniemy go najbardziej wtedy, gdy nie możemy sobie na niego pozwolić: zwłaszcza rano, gdy trzeba wstać do pracy, na uczelnię, do szkoły lub wyprowadzić psa, który maślanymi oczami wpatruje się w nas zakopanych pod kołdrą lub - co gorsza - swoimi pazurkami próbuje wydrapać nam własne, byle wyjść na upragnione poranne siku.

Inna sprawa to miejsca, gdzie się można utulić się do snu. Bo spać się da praktycznie wszędzie. Mnie, poza rozmaitymi łóżkami, zdarzyło się usnąć na plaży, w kinie, w pociągu (standard i banał, prawie jak łóżko), raz w wannie oraz w samolocie i w autokarze (oba to najgorsze możliwe sposoby na spanie, bóle karku i drętwota nóg gwarantowane). W sumie nic nadzwyczajnego, biorąc pod uwagę, że znam osobę, która podobno spała na własnej wycieraczce.

Czasem też, ku pewnemu zaskoczeniu, potrafię obudzić się w środku nocy, zerkając na zegarek z obawą, czy to przypadkiem nie godzina diabła (która, zgadnijcie?) i próbując znów jak najszybciej zasnąć, chowając się głęboko pod kołdrę. I zapalając czasem lampkę nocną. Tak na wszelki wypadek.



poniedziałek, 20 września 2010

Numer 261 - Theatre Of Tragedy "Aoede"

Napinam cięciwę łuku, ostra strzała gładkim ślizgiem pruje powietrze i przeszywa na wylot korpus obleśnego orka. Kątem oka widzę kolegę z teamu, kransoluda, dobijającego ogromnym toporem jakiegoś minibazyliszka, za mną słyszę krzyk konającego rycerza. Wokół mnie zaczyna unosić się potworny smród siarki, trzymam miecz w pogotowiu wiedząc, że za chwilę nastąpi to, czego obawialiśmy się od samego początku. Odgrodzeni od wylotu jaskini stadem nadciągających zastępów trolli, możemy przeć tylko do przodu.

- Jarek, wyproś kolegów do domu, już dziesiąta! - słychać krzyk mamy kolegi. Minęło około 11 godzin odkąd zaczęliśmy grać. RPG, Role Playing Games - pochłaniacze czasu i bilety do krainy fantazji, której granice stanowiła jedynie nasza wyobraźnia. Jest nas chyba siedmiu, jesteśmy w pierwszej klasie liceum, a gry fabularne to nasza najświeższa fascynacja. - Jeszcze chwila mamo - odkrzykuje Jarek.

- Na włócznię Odyna! - drze się mój towarzysz podróży i rusza przed siebie. Po chwili olbrzymia siła rzuca go na ścianę. Próbuję chwycić za miecz, ale nie upływa sekunda, a los kompana staje się moim udziałem. Gdy oszołomiony, leżąc pod wyłomem skalnym próbuję wstać, niewidzialna postać podnosi mnie na wysokość dwóch metrów i rozrywa na strzępy. Moja ostatnia myśl ucieka do banalnego powodu wejścia do tej cholernej jaskini. My chcieliśmy się tylko w spokoju wysikać.



piątek, 17 września 2010

Numer 262 - Foo Fighters "My Hero"

Kurt Cobain popełnił samobójstwo, Nirvana przestała istnieć z dnia na dzień, a ja nieświadom tego wszystkiego szykowałem się do transferu z drugiej do pierwszej ligi - liceum. W międzyczasie Dave Grohl - bębniarz Nirvany, jakby ktoś właśnie się urodził i nie wiedział - szykował załogę do swojej nowej kapeli - Foo Fighters.

Nadszedł czas na self-titled debiut grupy, a ja siedziałem już jak na rozżarzonych węgielkach, bo godzina transferu była coraz bliższa. Zaczęło się liceum i na powitanie zrobiono imprezę dla kotów, gdzie musieliśmy jeść jakieś badziewia i robić rzeczy, o których każdy wstydzi się dziś mówić. Ja i kumpel wystartowaliśmy nawet w jakimś konkursie i wykonaliśmy jakiś discopolo - gaz, do dechy gaz, chyba to leciało - przebój z playbacku i w pełnym rynsztunku, keyboard, chusty na głowę, piszczące z boku groupie, wiadomo, grubo i na bogato. No, ale dobra, przyszedł też czas dyskotek szkolnych, gdzie wielbiciele techno i rocka musieli siłą rzeczy się zetrzeć w starciu o to, czyja piosenka leci teraz. DJów było za zwyczaj dwóch, żeby pogodzić zwaśnione nacje i jakoś to się udawało zgrać, więc obyło się bez bicia ryjków i wdeptywania w podłogę.

"The Colour and The Shape", drugi z kolei album Foo Fighters, przemówił do mojego młodego ducha od pierwszych sekund i takie tam pierdolenie za przeproszeniem, że to mainstreamowe, że to że tamto, nigdy do mnie nie docierało i nie dotrze. "The Colour and the Shape" było i jest dobrym albumem, basta. Na dyskotece puszczałem "Monkey Wrench", ale "My Hero" to mój faworyt, z ciętym riffem gitary, z takim podskórnym niepokojem schowanym w timbre Grohla. Fu zaczęli mnie potem już mniej obchodzić, ale miło się wraca do właśnie tego albumu, gdy wspomnienia wędrują do czasów tamtych techno-rockowych dyskotek i tamtego discopolowego gig'u, gdy z bandaną na głowie i w rozpiętej na kilka guzików kolorowej koszuli i keyboardem na wyposażeniu zrobiłem ślizg na kolanach przez spory kawał szkolnego korytarza. Co przypłaciłem solidnymi obtarciami, ale także uwielbieniem publiczności. Czego się nie robi dla kilku minut sławy.



czwartek, 16 września 2010

Numer 263 - House Of Love "I Don't Know Why I Love You"

- Pokazywałem Ci już to? - pytanie to już nie raz budziło grozę i niepokój wśród moich znajomych. Jak tu kulturalnie wymknąć się do domu, gdy nie wypada przecież odmówić odsłuchania fragmentu kolejnego utworu, bądź obejrzenia kolejnego filmiku na youtube. - Ach, stare dobre czasy, gdy nie było jeszcze youtube - myśli pewnie teraz wielu z nich.

Przyznaję się bez bicia. Lubię dzielić się muzyką. Nie potrafię zachować dla siebie tego, co mnie nakręci, wciągnie, porwie i wygeneruje gęsią skórkę. Nie mogę, no nie da się i już. Kiedyś w trakcie jednego z takich "pokazów" kolega usnął, co powinno być dla mnie wystarczającą rekomendacją do zaprzestania mojego niecnego procederu. Ale zawsze pozostaje nagrywanie składanek trafiających z moich rąk do rąk kilkudziesięciu pewnie osób, które miały przyjemność (lub jej brak) mnie zapoznać. Na swoją obronę mam to, że mój brat ma podobnie. Może to siedzi w genach.

A tak przy okazji, pokazywałem Wam już to?



środa, 15 września 2010

Numer 264 - One Night Only "Say You Don't Want It"

W życiu piękne są tylko chwile - śpiewał Ryszard Riedel, ale wszystko rozbija się zasadniczo o to, co dla kogo oznacza piękna chwila. Dla jednych takim momentem będzie wygrana w lotka, gdy w głowie już buzuje kalkulator, przeliczający wygraną na mieszkania, samochody, ciuchy, sprzęt AGD i wycieczki do Egiptu. Dla innych narodziny dziecka, pierwszy pocałunek tuż po zaręczynach, ewentualnie oszczenienie ich ulubionej suczki. Jeszcze inni docenią zachód słońca nad oceanem, łyk wody ze źródła po męczącym górskim marszu, radość z ukończenia maratonu, gdy nie dawaliśmy sobie żadnych szans, wypicie piwa z rodzeństwem po długiej rozłące, uścisk dłoni prezesa w pracy albo wydanie nowej płyty ulubionego wykonawcy.

U mnie takim momentem był ostatni piątek, godzina 16:40, gdy utknęliśmy w korku przed rondem Ofiar Katynia, z rozkopaną IKEĄ po boku, z burakami wpychającymi się na chama w wąski przesmyk i mozolne, metr za metrem, przemieszczanie się w kierunku autostrady A4 i dalej do małego domku letniskowego w Przeczycach, gdzie czekał nas jeden z najfajniejszych weekendów ostatnich lat. W radio leciało One Night Only i ten ich gitarowo-syntezatorowy kawałek już po wsze czasy będzie mi się z tym właśnie dniem kojarzył. To stanie w korku to banalna i wydawało by się nawet irytująca rzecz (come on, komu sprawia przyjemność utknięcie w kilometrowym wężu samochodów), ale obudziła jakieś, mimo wszystko, pozytywne emocje. Stare przysłowie ludowe mówi, że radość tkwi w właśnie szczegółach.



niedziela, 5 września 2010

Numer 265 - Elvis Costello "Couldn't Call It Expected No.4"

Większości Elvis Costello może kojarzyć się z "She", z filmu "Nothing Hill" (mimo, że gwoli prawdy to kower, a nie jego autorska piosenka), w kręgach niezależnych prym wiedzie "Alison". Mnie najbardziej utkwiła jednak w pamięci "Couldn't Call It Unexpected", w jakimś stopniu będąca efektem ciągot artysty w kierunku muzyki klasycznej. Costello to dla mnie przede wszystkim niesamowity głos, bardzo silny, bardzo charakterystyczny i pasujący praktycznie do każdej odmiany muzyki, jaką uprawiał. Costello z "Couldn't Call..." to także Costello elegancki, liryczny, potwierdzający swoją klasę nie tylko muzyką, ale i wybitnym tekstem, który tworzy jakość samą w sobie. To jedna z tych piosenek, gdzie smutek łączy się z pięknem i ani przez chwilę nie doświadczamy uczucia obciachu. Łez deszczu, skrzydeł anioła i czerwonych róż należy szukać gdzie indziej.



sobota, 4 września 2010

Numer 266 - Nirvana "Territorial Pissings"

Przykro mi, nigdy nie załapałem się na cały ten szał wokół Nirvany, nie pachniałem jak Teen Spirit i nigdy nie nosiłem koszulki z Kurtem. Nawet zapytany kiedyś w podstawówce przez koleżankę o najlepszy album grupy, nie chcąc wyjść na ignoranta, a nie mogąc sobie przypomnieć nazwy ich magnum opus (co już poświadczyło o mojej ignorancji, ale ciii), rzuciłem od niechcenia "Incesticide", który de facto zawierał odrzuty z sesji, dema i kowery i do miana regularnego albumu pretendować nie mógł.

"Territorial Pissings" to wyjątek. Nie zrozumcie mnie źle, doceniam znaczenie "Nevermind", nawet lubię "In Bloom", ale to "Territorial Pissings" pozostaje moim highlightem tej płyty. Szybki, ostry, punkowy numer, tyle, że czuć w nim całą wielkość Kurta i to jest to, co go wyróżnia z całego szeregu "szybkich, ostrych, punkowych numerów". Uwielbiam go za ten ostry riff, szaleńczo szybką perkusję Grohla, to rozjechane, jakby ocierające się o brzmienie syntezatora przejście gitary między refrenem a drugą zwrotką. A śpiew przechodzący w zdesperowany krzyk pod koniec kawałka to już mistrzostwo świata.



Numer 267 - The Used "Light With A Sharpened Edge"

Krótko, acz treściwie, mam nadzieję, będzie tym razem. The Used już byli, ale "Light With a Sharpened Edge" to inne miejsca i inny kontekst, więc nic nie stoi na przeszkodzi, by wspomnieć ich raz jeszcze.

Wspomnienie pierwsze: zasuwanie piechotą do Radia X FM, by próbować swoich sił w newsroomie. Droga wygląda mniej więcej tak: z akademika Żaczek do ulicy Reymonta, mijając po drodze AP, potem wzdłuż Reymonta koło Nawojki (swego czasu obiady za 5zł i dyskusje o kolokwiach z gramatyki opisowej języka szwedzkiego), potem dalej jakieś 5, 10 minut na autonogach tuż obok AGH (Wydział Metalurgii i Odlewnictwa bodajże?), dalej skręt w prawo na wysokości Klubu Studio (udany koncert Kosheen z szałem na wysokości "Catch me"), dalej lewo, prosto i puk puk do drzwi.

Wspomnienie drugie: kompletnie niezaplanowany urlop i spontaniczna wycieczka do Ojcowa z Maćkiem i Basią, niesamowity chleb z domowego wypieku przy drodze, domowej roboty smalec, kiełbasa i ogórki, dom z młynem, w którym się zakwaterowaliśmy, wypita butelka tequili, strona z worda zapisana spontanicznie pod wpływem tejże tequili, błoto, złota polska jesień, dyskusje o życiu i rękawiczki z płatkami śniegu (męskie rękawiczki! czego to ludzie nie wymyślą).



Tyle, miłego weekendu.

środa, 1 września 2010

Numer 268 - The Car is On Fire "Neyorkewr"

Każdy, kto choć trochę orientuje się w niuansach języka czeskiego może wyobrazić sobie minę rodziców mojej znajomej, gdy nieświadom konsekwencji błądząc po ich domu w Pradze zapytałem "przepraszam, szukam Lucie". Nazwanie tego zmieszaniem byłoby eufemizmem.

W piosence The Car is Of Fire mamy Nowy York, a jak Nowy York to wiadomo - zasadniczo język angielski. Polacy mają przerąbane. Nauczyć się tego języka można, a i nawet trzeba, żeby potem wiedzieć, że Mind the Gap nie jest reklamą firmy odzieżowej. Problem zaczyna się niekoniecznie w momencie, gdy coś mówimy, ale jak to mówimy. Słowiański akcent wychodzi z większości nas po ułamku sekundy, a twardo akcentowane "gud morning, maj nejm is Krzysztof" będzie bolało jak wypalony na tyłku krowy stempel, nawet jeśli Krzysztof zmienimy na bardziej ichniejsze Chris. Tu zaczyna się także problem ogromnej puli polskich artystów, których w wersji anglo nie da się słuchać, mimo, że w wersji polo brzmieli naprawdę świetnie. Z zasady można by ich podzielić na tych, których słuchanie po angielsku przyprawia o odruch wymiotny oraz tych, których przyswoić się jakoś da, mimo paskudnie brzmiącego w naszych małżowinach usznych akcentu (spoko, Niemcy też nie mają lepiej, o Hindusach nie wspominając). Są też wyjątki, ale nieliczne i potwierdzają regułę.

TCIOF mieszczą się jakoś tak między grupą drugą, a trzecią. Uszy nie bolą, ale coś tam jednak obcego w akcencie czuć. Chłopaki nadrabiają za to świetnie zaaranżowanym kawałkiem, którego nie obawiałbym się puścić kolegom i koleżankom z Zachodu. Nawet tym z Nowego Yorku.

Ostatnio na wakacjach zostałem bez problemu rozpoznany przez handlarza biżuterią, jako Polak. Nie zdążyłem się odezwać, więc głowiłem się pół nocy, po czym mnie rozpoznał. Dotarło do mnie po paru godzinach. Zdradziły mnie klapki Kubota, z dopasowanymi szarymi, frotowymi skarpetkami.